niedziela, 29 stycznia 2012

Cloud Nothings - "Attack On the Memory" (2012, Carpark)

Brzydcy chłopcy słuchający indie urodzeni w latach 90' chcieli mieć wrensów swojego pokolenia? To mają...










Poprzednie płyty Cloud Nothings były ucieleśnieniem pozytywnego gitarowego gówniarstwa. Na zasadach – pewnie tak o prostych sprawach śpiewałby twój sfrustrowany sąsiad, gdyby tylko bozia obdarzyła go solidnym songwriterskim warsztatem i paroma sprawnie grającymi kumplami. Tylko, że wysoka jakość gówniarskiego grania mija z wiekiem. Dziewczyny może są równie chujowo nieczułe jak za młodu, ale „taaa melanże mam tylko fobię / mam arytmię i mam astmę” (cyt. za Pezet). Wódka i piwa nie smakują jak kiedyś, twoi koledzy czują się dumni zarobkami w call center, przez co nie mogą się bawić tak długo, jak ty, poza tym każdy z nich jest w stałym związku i nawet jeśli nie jest jeszcze tak nudny, że opowiada Ci o tym, jak ze swoją lubą czyta „Krzyż Polski” (polecam blog Wojciecha Wencela). Takie metamorfozy nie są miłe, szczególnie dla wrażliwych chłopców niepracujących nigdzie. Zaryzykowałbym jednak stwierdzenie, że dla muzyków dorastanie jest jeszcze gorsze. Nie mówię tutaj o przykładach kompletnie z nie mojej bajki („Blink 182” swoją jedyną poważną płytą na której nawet śpiewał Robert Smith), ale porównajmy, zostając w temacie wrensowym, Secaucus  z The Meadowlands. Proste, że opcja numer jeden jest lepsza, niż opcja numer dwa. I tutaj, mimo ewidentnej wrensowości niektórych numerów Cloud Nothings, wchodzenie w dorosłość wyszło o wiele lepiej niż The Wrens. Mógłbym nawet zaryzykować stwierdzenie, że Attack On The Memory jest tym czym byłoby The Meadowlands, gdyby to była zajebista płyta.

„No Future No Past” w niczym nie przypomina Cloud Nothings z poprzedniej płyty, mamy kawał slowcore’owej deprechy bliskiej Lowercase z kompletnie niszczącym wykrzyczanym refrenem. Właśnie, właśnie – w porównaniu do płytki bez nazwy, bardzo dużo zmieniło się w warstwie wokalnej. Pojawiają się ryki, zdarcia i krzyki, których nie powstydziliby się emocjonalni młodzieńcy z początku lat 90'. „Wasted days” to opus-magnum albumu, rozwijający się bardzo progresywnie numer, do połowy brzmiący, jak indie cover „Kick the can” Moss Icon, żeby potem przeczołgać się przez chaotyczną improwizację zwieńczoną wrzaskliwym finałem. Po takich kosiorach zaserwowanych na „dzień dobry”, typowy dla wcześniejszej twórczości Cloudsów „Fall In” już raczej tak nie cieszy. Trochę lepiej jest ze słonecznym „Stay Uselles” przypominającym czasy w których The Strokes nie musieli udawać energetycznej kapeli, tylko rzeczywiście nią byli. „Separation” brzmi jak bezpretensjonalny garażowy jam. „No Sentiments” otwiera następną serię cymesów – chaotyczność i bejostwo zamknięte są w matematycznych polvowskich ramach i okraszone uber-hiciarskim refrenem. „Our Plans” to piękna pocztówka z machającymi chłopcami palącymi pierwsze szlugi, skaczącymi do słów „No one knows our plans for us / It won't be long” - rzecz za którą The Car Is On Fire daliby się pokroić na ich pierwszej płycie. „Cut you” to bardzo niepozorne zamknięcie albumu, takie po którym przydałoby się jeszcze, chociaż jedno, konkretne pieprznięcie na koniec.

Ale i bez tego mam wreszcie The Wrens na miarę mojego starczego żywota.

8.5/10

Mateusz Romanoski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.