Zaczynając pisać tę recenzję zorientowałam się, że wcale nie słucham tego, co leci w słuchawkach. To była bezwiedna obrona moich uszu i mózgu przed dojmująco złą muzyką. Patrickowi Wolfowi bowiem mało było koszmarnego nowego albumu, postanowił nagrać jeszcze gorszą EP-kę. A ja mam ochotę wyrzucić komputer przez okno.
W recenzji Lupercalii wspominałam, że największym zarzutem, jaki można wystosować do Brytyjczyka to pytanie, dlaczego szczęśliwy człowiek musi iść w parze z zastraszająco słabym artystą. Piosenki, które znalazły się na tej płycie, ociekają kiczowatą słodyczą, są popowe i ckliwe, jednym zdaniem - nie da się ich słuchać. A na pewno nie na trzeźwo. Oczywiście Wolf nadal zachwyca swoim niemierzalnym, fascynującym głosem, a muzycznie jeszcze gdzieś tam pobrzmiewa znana szczególnie z The Bachelor folkotronica, ale zostaje to natychmiastowo zmiażdżone przez tani sentymentalizm rodem z amerykańskich komedyjek romantycznych. Niektórzy recenzenci doszukują się tu uroczości, podróży poprzez najbardziej intymne doświadczenia Patricka, które automatycznie należy docenić i wielbić. Podczas gdy nad Lupercalią można tylko płakać z żalu nad zaprzepaszczoną sylwetką enigmatycznego, ambiwalentnego i często też perwersyjnego artysty, zawiedziona tym albumem pozwoliłam sobie na nadzieję, że niespodziewanie wydana EP-ka będzie choć trochę lepsza. Nadzieja okazała się płonna, więc ze złością i rozpaczą pytam znowu: gdzie się podział Patrick Wolf z Lycantrophy albo już wymienianego The Bachelor?
„Bitten” jeszcze nie zapowiada totalnej porażki, ale choć nie jest specjalnie porywające, przypomina trochę „Bluebells” i z The Magic Position albo uładzone „Don’t Say No” z debiutu. Jeszcze da się tego słuchać. Aż tu nagle do uszu wdziera się znane z ostatniego albumu „Together” i przyprawia mnie o nerwicę, bo nie sposób znieść tego popowego rytmu, który nie ma nic wspólnego z elektro-popem. Tutaj szczęśliwy Patrick Wolf - Patrick Wolf do bólu epatujący tanimi chwytami z płaszczyzny elektroniki dla początkujących – jest w pełnej krasie. I wcale nie chce się go podziwiać niczym bożonarodzeniowego cacka, narasta raczej pragnienie wyłączenia odtwarzacza muzyki. A przecież to dopiero początek EP-ki!
Co jak co, ale o dyskotekowe klimaty (łezka się w oku kręci na wspomnienie „wolnych” z podstawówki, z ramionami chłopców wyciągniętymi przed siebie na całą długość) kogoś, kto nagrał takie kawałki jak „Bloodbeat” czy „The Child Catcher (jednak jest coś z tymi dziećmi!) nie podejrzewałam. Po przesłuchaniu „Time Of Year”, z doprawdy uroczymi skrzypcami w tle i jednostajną perkusją, zrozumiałam, że byłam w błędzie. Początek brzmi nawet niczym z dancingów dla emerytów (jest w Katowicach taka kawiarenka, mogliby puszczać w niej ten kawałek, staruszkowie na pewno by się cieszyli). „Jerusalem” powinno się rozpatrywać w kategoriach totalnej pomyłki - to niespełna dwie minuty jednorodnego, patetycznego smęcenia opartego na delikatnym pianinie. Co jednak nie znaczy, że „Nemoralia” miała prawo przypomnieć mi samplami o przehajpowaym debiucie Austry. W „Pelicans” znowu wraca ten motyw, okraszony niespodziewaną nu-jazzową rytmiką, a głos Wolfa wznosi się ponad tę sentymentalnie popową folkotronicę. Ordynarnie przepuszczony przez efekty bynajmniej nie robi wrażenia, wprawdzie wyczuwalna jest tutaj próba sięgnięcia po nowe inspiracje i przekucia ich na swój sposób – niestety nieudana. Przesadnie elektroniczny Brytyjczyk gubi gdzieś umiejętnie dozowaną kiczowatość połączoną z wybitnie folkowymi odwołaniami z albumów wcześniejszych. I rozczarowania nie łagodzi znowu zbyt podrasowana ckliwością subtelność ostatniego na liście „Trust”. Przestałam ci ufać, panie wilku.
Zastanawiając się, jak udało mi się dotrwać do końca tej recenzji poddaję jednak w wątpliwość stan mojej psychik po przesłuchaniu tych siedmiu piosenek, będących niejako przedłużeniem Lupercalii. Jeżeli Wolfowi zachce się nagrywać kolejną, ja na pewno po nią nie sięgnę. I wcale nie dlatego, że życzę mu nieszczęśliwego życia.
1,5/10
Monika Pomijan
bardzo trafna recenzja, dziwi mnie fakt, iż prawie każdy kto poprzednio słuchał Patricka uznał Lupercalię za album fatalny/rozczarowujący a mimo wszystko recenzji w których jest to w prost (lub w ogóle) napisane, jest jak na lekarstwo. Wizerunek pana Wilka zmienił się również, dawniej pamiętam rozmowy z nim w rodzinnej atmosferze w Londyńskich kawiarniach, dziś z tego co słyszałam trzeba się zgłaszać na listę chętnych do "ekskluzywnego" spotkania. ech.
OdpowiedzUsuńMaupa, podpisuję się, wybaczcie że nie zauważyłam notki.
OdpowiedzUsuń