czwartek, 17 listopada 2011

Florence and the Machine - "Ceremonials" (2011, Universal Republic)

Mistrzyni ceremonii czy ceremoniału?










Są kawałki, które działają jak mentalna pocztówka. Prawie całe Lungs, czyli pierwszy LP Florence and the Machine, pachnie dla mnie śniegiem, chociaż premiera albumu miała miejsce w lipcu 2009 roku. Oprócz śniegu jest też wiatr, drżenie oraz zarzucanie owłosieniem – generalnie skrajne emocje ubrane w bardzo przyjazne nuceniu, rozbudowane aranże. Delikatnie histeryczne, debiutanckie brzmienie, skradło serca ogółu i zostawiło znak na podświadomości.

Na pewno duża w tym zasługa niebanalnego wokalu Florence, porównywanego często do Kate Bush i Tori Amos, ale także jego obecności w ingridencjach pop-kultury w rodzaju Twilight czy Skins.

Sama Florence Welch szybko awansowała do miana ikony, która wyznacza trendy nie tylko w muzyce, ale też w modzie (okładkę winyla Shake it Out zaprojektował Karl Lagerfeld). Pierwszy LP był „big timem”, sypkim brokatem na wachlarzu z pawich piór, muzyką w swojej klasycznej definicji, która przenosi i porusza. Nieco egzaltowaną, owszem, pozbawioną dystansu i pewnej ironii, ale kto powiedział, że przed Housem na ziemi nie istniało czyste, nie skalane sarkazmem życie?

Po głębokim oddechu rozpoczęło się gdybanie, co też panna Welch zaserwuje na następnym krążku. Można więc przyznać, że Ceremonials towarzyszy tzw. „syndrom drugiej płyty”. Po mocnym debiucie, po absolutnym wypieszczeniu zarówno przez prasę, jak i przez fanów, pewność siebie, której nabrała Florence, a także możliwości oraz ambicje producenckie stanowiły mieszankę dość łatwopalną.

Brak kompromisu artystycznego oraz swawolna chęć do traktowania słuchacza butem po symbolicznych jajach może z jednej strony wróżyć muzyczną podróż bez trzymaki. Często jednak brak pokory sprawia, że mamy do czynienia z wielopoziomowym salonem krzywych luster, w których przegląda się ego artysty.

Na Ceremonials składa się dwanaście utworów (w wersji deluxe dwadzieścia). Czego tu nie ma? Bogate aranże, klawiszowe pasaże, patetyczne wstępy i jeszcze bardziej wzniosłe refreny jako pomysł na cały krążek, to trochę dużo. Numery po prostu zlewają się w jedną monumentalną kompozycję. Florence nie oszczędza się wokalnie i pokazuje na co ją stać przy każdej okazji. Przez to nadużycie jej niezwykły głos powszednieje, a maniera staje się momentami irytująca. Uciekamy więc do utworów bardziej skromnych, wyciszonych, gdzie nikt nie stara się niczego na siłę udowodnić.

Ładnie i subtelnie brzmi „Never Let me Go”, mimo pojawiających po wielokroć analogii do Enyi, zapewne w formie inwektyw. Z kolei klawisze na początku „Breaking Down” przenoszą w lata 80-te, stosunkowo oszczędny aranż po raz kolejny wychodzi Florentynie na dobre. To jeden z najciekawszych momentów na LP, poczynając od perkusyjnego smaczku na samym początku.

„No Light, no light” opowiada o niespełnionej miłości w świecie, w którym brak wpływu na to, co zostaje, a co bezpowrotnie odchodzi. Charakterystyczne dźwięki harfy, typowe nie tylko dla tego wydawnictwa, ale dla muzyki Florence w ogóle, oraz pewna naiwność sprawiają, że „No light, no light” to utwór, który równie dobrze odnalazłby się na debiucie.

Mroczną stronę mocy Welch uwalnia na „Seven Devils”. Wolno, rytmicznie snująca się opowieść o symbolicznym opętaniu i egzorcyzmach zawiera kolejny, typowy dla Florence lejtmotyw -obraz własnej śmierci („I was dead when I woke up this mornig / I'll be dead before the day is done”).

„Heartlines” z kolei to klimaty plemienne. Tekstowo wciąż pozostajemy w obszarze magii, animalizmu, siły żywiołów oraz chiromancji.

Drugim bohaterem Ceremonials jest bez wątpienia producent Paul Epworth, ojciec chrzestny sukcesu takich artystów jak Adele, Jack Peñate czy Friendly Fires. Singlowe „Shake it out” brzmi jak zgrabny radiowy power-play, chociaż większe wrażenie robi w wersji akustycznej.

W pamięć zapada także optymistyczne, zadziorne (trochę jakby Janis?) „Lover to Lover” czy zaskakująco taneczne, klubowe „Spectrum” aktualnie mój ulubiony numer.

Powtarzając za samą Florence, Lungs stanowiło coś na kształt brudnopisu. Płyta ujmowała swoją różnorodnością. Rockowy „Kiss with a Fist”, bluesująca „Girl with One Eye” czy porywające, w klimacie 80's power ballads, „Cosmic Love” naturalnie koegzystowały, prowadząc do krótkiego, acz dosadnego finału płyty, czyli świetnego covera „You've Got the Love” (zremiksowanego następnie z wdziękiem przez The xx) z reperturau The Source. Pewna przypadkowość kompozycji tracklisty zdawała się przemawiać na korzyść LP, wprowadzając nieprzewidywalność i elificką dzikość, tak dobrze przedstawioną w clipie do „Rabbit Heart (Raise It Up)”.

Ceremonials
realizuje skrzętnie zaplanowaną wizję – europejska premiera w Halloween, duchy, wróży i wieszczki. Przebrnięcie za jednym podejściem przez cały album stanowi test odporności na nawarstwione, barokowe wokale, chórki, harfy, dzwonki oraz szeroko pojęty maksymalizm. Bezpieczne dawkowanie pozwala jednak pod całym tym splendorem, pod warstwami jedwabiu i szeleszczącej tafty, trafić na nagą skórę żywego człowieka, którego wrażliwość z łatwością można zrozumieć i zaadoptować.

Pomijając wspomniany już rozmach zabrakło chyba opowieści, tego rodzaju songwriterstwa, który sprawia, że za każdym utworem, oprócz ładnej melodii, kryje się też indywidualna historia, jak to miało miejsce na Lungs (chociażby „My Boy Builds Coffins”).
Druga wersja jest taka, że całe Ceremonials powstało wyłącznie po to, aby The Weeknd mógł naprawdę, naprawdę dobrze zremiksować „Shake it out”http://www.youtube.com/watch?v=aFN5pZifWTs ). Zdecydujcie sami.



7/10

Dominika Chmiel

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.