poniedziałek, 21 listopada 2011

Fink w Blue Note - relacja

Po tym jak Automatik kazał się przygotować Poznaniowi na muzyczną ucztę, trudno było nie mieć dużych oczekiwań wobec koncertu Finka w klubie Blue Note. Powiedzieć, że zostały one spełnione, to mało, bowiem nie tylko miejsce okazało się idealne, ale i muzycznie Brytyjczyk pokazał swoją ninjatune’ową klasę.


Większość poznaniaków swoim wyglądem Blue Note już raczej nie powala na kolana, ale na kimś, kto przemarznięty wszedł tam po raz pierwszy, abstrakcyjnie rozpaćkane farby na ścianach w stylu Pollocka zrobiły spore wrażenie. Tonąca w hipnotycznym półmroku główna sala zastawiona hebanowymi stolikami i krzesłami, plus przeznaczona bardziej dla ludzi z biletami „stojącymi” antresola dopełniały wrażenia trochę ciasnej, artystycznej komuny. Wystarczyło jeszcze dopisać do tego niewielką scenę zastawioną lampami, gitarami i perkusją, i wiadomo było, że ten wieczór będzie więcej niż frapujący. Byłam urzeczona.
           
Mimo wciąż doskwierającego zimna, szczęśliwymi okazali się ci, którzy siedzieli, bo czary zaczęły się już na supporcie. Rachel Sarmanni, skromna dziewczyna z gitarą akustyczną i o przejmującym głosie, zdołała zjednać sobie publiczność już pierwszym utworem. Były owacje, wyznania miłości, trochę zakłopotanego śmiechu. Wygrywając niezbyt skomplikowane melodie i okraszając je mocnym, wibrującym wokalem sprawiła, że kawałki, które mogłyby być tylko „folkowymi piosneczkami” stały się mocnym, kobiecym intro do gwiazdy wieczoru. Ballady przeplatały się z żywszymi kompozycjami, gdzie wydawało się, iż struny gitary Rachel zaraz się zerwą -  tyle pasji wkładała w grę. Ale to była tylko przystawka.
            
 Z prawdziwie brytyjską punktualnością Fink pojawił się na scenie razem z basistą Guyem Whittakerem oraz perkusistą Timem Thorntonem, by zawładnąć nią na nieco ponad półtorej godziny. Trzeba tutaj oddać klubowi, że nie tylko zadbał o świetne nagłośnienie, ale przede wszystkim atmosferę. Technik czuwający nad oświetleniem, notabene świetnie bawiący się przy każdej piosence, wykonał kawał dobrej roboty, oprawiając występ w złocisto-mleczną mgłę. To tylko spotęgowało zmysłowy, choć niejednokrotnie wypełniony prawdziwą kumulacją emocji nastrój. Może właśnie dlatego tak trudno mi pisać o tym koncercie, gdyż stałam się jego cząstką, a właściwie Fink wypełnił swoją muzykę i głosem najbardziej osobistą sferę mnie.

Nie ubolewając nad tym, iż nie zagrana została najpiękniejsza według mnie i jednocześnie najsmutniejsza piosenka, „Save It For Somebody Else”, całkowicie oddałam się Finkowi, w sensie emocjonalno-mentalnym oczywiście. Stopniowo podgrzewając atmosferę, przeplatając kawałki z Perfect Darkness ze swoimi wcześniejszymi płytami (głównie Sort Of Revolution oraz Distance and Time) sprawił, że ludzie przy stolikach kiwali głowami, a ci stojący podrygiwali do rytmu bądź tulili się do siebie w nagłym przypływie uczuć. Osobiście wolałam pozostać na miejscu siedzącym i bujając się do rytmu, pogrążyć w atmosferze. Zagrany jako jeden z pierwszych „Yesterday Was Hard On All Of Us” wywołał na mej twarzy uśmiech, który nie znikł już do końca koncertu. Jakoś nigdy nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że mimo pesymistycznego wydźwięku, ta piosenka skrywa w sobie ciepło. Może dlatego poczułam je i w Blue Nocie? Podobnie odpłynąć można było na sennym „Trouble’s What You’re In” czy „Sorry, I’m Late”, natomiast już sztandarowe „Sort Of Revolution”, a nawet „Perfect Darkness” to były kule energii. Chociaż mimo wszystko największą z nich okazało się żywe „Blueberry Pancakes”, a Fink zadbał o to, by każdą piosenkę odpowiednio rozbudować i wzbogacić własną, niebanalną osobowością.

Z koncertu wychodziło się urzeczonym, nie sposób bowiem odmówić Brytyjczykowi zarówno pasji i talentu, jak i godnej pozazdroszczenia radości z grania. Zaś bisowym, akustycznym „Pretty Little Think” tylko przypieczętował dodatkowo swoją wrażliwość. Na takich koncertach się nie bywa. Je się przeżywa całą sobą.


Z Poznania Monika Pomijan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.