niedziela, 20 listopada 2011

Tarwater – Inside The Ships (Gusstaff, 2011)

Do zrecenzowania najnowszej płyty Tarwater zabierałem się od dłuższego czasu. Z każdym kolejnym przesłuchaniem album budził we mnie skrajnie różne uczucia. Za każdym razem co innego przyciągało moją uwagę. To chyba wystarczające dowody, by stwierdzić, że  mamy do czynienia z albumem niezwykle złożonym i na swój sposób eklektycznym.




Niemiecki duet znany z post – rockowych ballad z dużą dozą elektroniki postawił sobie poprzeczkę bardzo wysoko. O tym, że recytowane partie okraszone dźwiękami saksofonu to szablonowy zabieg nie trzeba nikogo przekonywać. Jeżeli jednak dołączyć do tego cały szereg innych instrumentów sprawa nieco się komplikuje. Wielu stwierdzi, że zakłóca to przekaz, który w założeniu powinien docierać do odbiorcy w sposób lekki i przyjemny. Czasem jednak warto przysiąść nad piosenką, zmęczyć się i wysilić, żeby zrozumieć, co autor przekazać chciał i czy faktycznie mu się to udało. Co do Tarwater jestem pewny. Dla nich chcę się zmęczyć.

Pierwszy utwór przywodzi mi na myśl czasy, w których namiętnie zasłuchiwałem się Kraftwerk. Już chwilę później recytowane wersety jednoznacznie kojarzą się z Archive. Tytułowy „Inside the Ships” to kawałek wyjątkowo ciepły, utrzymujący się w chilloutowym klimacie. Zaraz po nim Niemcy przestają pieścić się ze słuchaczem i serwują mu „Radio War” z mocnym elektronicznym bitem. W następnym utworze doskonale widać, że Tarwater kontynuuje starą, dobrą, niemiecką szkołę elektroniki. „Now and Again” stanowi przerywnik nieco oderwany od reszty materiału. Za jego sprawą ciarki raz po raz przebiegały po moich plecach. Kontynuując ciąg skojarzeń z innymi twórcami, „Get On” przypomina mi płytę „The Songs of Distant Earth” Mike'a Oldfielda. Modulowany głos wynosi nas w przestrzeń kosmiczną i mimo że era wahadłowców dobiega końca, możemy chociaż przez chwilę poczuć się jak na pokładzie Sojuza. Podobnie rzecz ma się w „Do the Oz” -  to finał naszej podróży na orbitę, a przy okazji... cover Johna Lennona i Yoko Ono! Niespodziewany przełom przynosi utwór „Furkan”. Z ciszy nieśmiało wyłania się saksofon. I od tego czasu na dobre rozgaszcza się między akordami gitary. Jeżeli nie saksofon, to sekcja dęta w postaci trąbek. Tarwater po raz kolejny wraca do Dusseldorfu z lat ubiegłych w coverze „Sato Sato” electropunkowej grupy D.A.F. „There Never Was a Night” delikatnie ociera się o saksofonowe przygody Jana Garbarka okraszone solidną dawką elektroniki, a „Palace At 5 AM” wieńczy dzieło niemieckiego duetu.

Tarwater udowadnia, że Niemcy elektroniką stoją. A przy tym nie boją się eksperymentów. Płyta to ledwie pół godziny z małą nawiązką. Czy nie za krótko? Jest idealnie, by wrócić do albumu już następnego dnia. Chociaż do zachwytu jeszcze trochę brakuje...

7,5/10

Miłosz Karbowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.