Fenomenalny punk, prosto z amerykańskiego garażu. Zaledwie 22 minuty materiału i 14 piosenek. Ale za to jakich!
Amerykański Predator to kolejny zespół z nikąd, wykopany z głębokich otchłani undergroundowej blogosfery, którego brzmienie określiłbym jako coś między The Stooges, Darkthrone i No Age (wierze w waszą wyobraźnię!). Prawdopodobnie już na zawsze zostaną tylko garażowym zespolikiem dla wtajemniczonych z jedną fenomenalną płytą.
Na próżno szukać w ich składzie powiązań z wielkimi tego świata. Ani słowa na Pitchforku, zaledwie kilka ocen na rate your music. Szkoda. Zespół zasługuje na sporą uwagę bo na zupełnym luzaku nagrali najlepszą punkową płytę w tym roku. Predator brzmi tak, jak powinien był brzmieć każdy punkowy zespół - brudno, bezkompromisowo i wściekle. Kiedy usłyszałem ich po raz pierwszy, od razu skojarzyli mi się z surowością i agresją The Germs. Jest w ich muzyce coś pierwotnego i emocjonalnego co bardzo mnie poruszyło. Urok piosenek nagrywanych po pijaku na setkę w ciemnym garażu to dobry trop. Gdyby ten album powstał gdzieś we wczesnych latach 80, byłby niekwestionowanym klasykiem.
Jeśli nie cieszą was takie kawałki jak "Choke", "Alright", "Creep" czy "Archetype" to znaczy, że zamiast Iggiego Popa słuchaliście Green Day. Wiecie co, jeśli tak naprawdę jest, to nie ma dla was nadziei.
8/10
Jakub Lemiszewski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.