Na początku były The Jordy Warsaws, Blind Date czy Snakes Parade. Teraz jest The Stubs, czyli warszawskie trio charakteryzujące się tak zwanym low budget rock and roll'em. Co to oznacza? Hałas, brud, krzyk, dynamiczną perkusję – a wszystko to przy akompaniamencie agresywnych riffów girarowych. Bo powstały pod koniec 2010 roku band nawiązuje do klasyków zagranicznych (Motörhead, Ramones, Mudhoney), jak również i starszych kolegów z kraju (The Black Tapes z czasów EP-ki i debiutanckiego albumu).
Debiutancki album warszawiaków jest fuzją brzmień tych zespołów – jest taneczny rock and roll „Czarnych Taśm” wyczuwalny w „Ain’t Trick, Irene” gdzie krótkie riffy i bit mogą kojarzyć się z „Love Letter”, są klimaty Motörhead, jak na przykład „Rudolf” – mocna gitara, chaotyczne naparzanie perkusji i, hm, mało melodyjny wokal. Słychać też wcześniej wspomniane inspiracje Mudhoney, czyli po prostu surowe granie utrzymane w stylu amerykańskiego garage rocka . To zauważyć można w „We Are The Stubs” czy „Drunk’n’Roll”.
Moc utworów self-titled albumu kojarzyć się może również z inną stołeczną formacją, Elvis Deluxe. Chodzi mi tutaj bardziej o ten przygniatajacy ciężar perkusji i masywniejsze wstawki gitarowe. Bo o porównania wokalne, tak jak w przypadku TBT, ciężko się pokusić, a to z jednego głównie powodu – oba zespoły posiadające bogatszą (no i dłuższą) historię charakteryzują się większą melodyjnością. Owszem, zdarza się krzyk (u Elvisów znacznie częściej), jednak na pewno nie w takim nasileniu jak u The Stubs, aczkolwiek nie jest to element godzący w poziom albumu i rzutujący na jego percepcję.
Mocny rock and roll z elementami starego, lecz dobrego hard rocka i punk-rocka to domena The Stubs. Plusem jest niewątpliwie ta jakże niska jakość nagrań towarzysząca debiutanckim utworom. One po prostu muszą być „low budget”, bo odbiór The Stubs, w innym przypadku, nie byłby taki sam.
Jasne, ten dziesięciootworowy album nie będzie płytą roku, The Stubs świata nie zbawią, ale na naszym rodzimym rynku muzycznym pojawił się zespół, który może nieźle namieszać. To dobrze, bo stłumiona energia ukryta w tych w większości krótszych niż trzy minuty kawałkach jest jak tykająca bomba. Jeszcze nieobarczona wielkim materiałem wybuchowym, ale takim, który daje nadzieje na przyszłość. Czekam na wielkie „boom” na sofomorze, a teraz idę nabrudzić w garażu i włączam ponownie The Stubs.
7.5/10
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.