Gus Gus, który, jako szanujący się zespół islandzki, dla wielu jest ogromną zagadką i tajemnicą, przygotował coś dla fanów wysublimowanych dźwięków. Płyta Arabian Horse od początku utwierdza w przekonaniu, że nie liczy się budżet i hollywoodzki rozmach w produkcji. I mimo że nie mamy do czynienia z kinem, emocje towarzyszące słuchaniu są iście filmowe. Album zdecydowanie zasługuje na miano wyjątkowego. Przemawia za tym fakt, że dźwięki najnowszych kompozycji kwintetu z Reykjaviku przedpremierowo wystrzelono w eter na pokładzie samolotu islandzkich linii Icelandair. Szczęśliwcy, którym udało się je wtedy usłyszeć na pewno zwartym szeregiem pomaszerowali do sklepów, by stać się posiadaczami krążka. Tak działa magia pierwszego przesłuchania. Z każdym kolejnym, niestety, wrażenie to nieco zaciera się, co wcale jednak nie oznacza, że stawiam album na przegranej pozycji, bo bez wątpienia mamy do czynienia z kawałkiem muzyki przez wielkie „M”.
Umówmy się, album Gus Gus nie trafi do każdego. A nawet jeśli trafi, to nie zostanie na długo w sercu i głowie. Islandczycy oderwali się od nurtu, którym podążali ostatnimi laty, ryzykując utratę zakochanych w ich „starym” wizerunku fanów. Bardziej elektroniczne brzmienie, dla mniej wprawnego ucha, pozostanie klasycznym, pozbawionym klasy techno rodem z polskich dyskotek. Jednak już pierwszy utwór ("Selfoss") udowadnia, że sąd ten jest mylny. Ciało słuchacza, wprowadzone w swoisty trans, na dźwięk akordeonu, który rozlega się w ostatnich sekundach, przebiegają ciarki. Klasyczny już dla Gus Gus wokal (słyszalny w "Be With Me"), który przywołuje na myśl karkołomne zaśpiewy znane z płyt amerykańskiej grupy Hercules and Love Affair, delikatnie wkrada się pomiędzy bity serwowane przez Stephana Stephensena (dla bardziej zorientowanych: to właśnie President Bongo!). Nieco zawodzi tytułowy "Arabian Horse" – zwyczajnie nudzi swą monotonią. Jednak poprzedzający go "Within You" wciąga od pierwszej sekundy. Każda kompozycja wydaje się być bardzo wydumana. Odnoszę jednak wrażenie, że w niektórych momentach zespół ewidentnie przesadził. Połączenie rodzimego folkloru z elektroniką osiąga pożądany efekt – zaskakuje, szokuje i zachwyca. Zawodzi jednak nadmiar house'owego podbicia basowego, które po paru minutach zwyczajnie nudzi. Cieszą utwory takie jak "Benched", czy wspomniane wcześniej "Selfoss", które spinają klamrą album Arabic Horse sprawiając, że mimo drobnych mankamentów, chce się usłyszeć go ponownie, jednak po małym (kilkudniowym) odpoczynku.
Płyta utrzymuje się w delikatnej tonacji. Brakuje może nieco ostrych dźwięków, które z pewnością porwałyby tłum w czasie występów na żywo. Na mnie, jako wiernym fanie islandzkich brzmień, album nie wywarł piorunującego wrażenia. Może też dlatego oczekiwanie na zbliżający się wielkimi krokami październikowy koncert (Gus Gus odwiedzi Wrocław, Katowice i Warszawę) nie jest już tak nerwowe. Mam nadzieję, że Gus Gus po raz kolejny zaskoczy, oczaruje i rozpali na nowo sentyment i żądzę łapczywego chłonięcia każdej nuty wypływającej z głośnika.
Mimo niewielkiego rozczarowania – Gus Gus zobaczyć trzeba KO-NIE-CZNIE!
7/10
Miłosz Karbowski
oj, z mojej perspektywy ale błędna analiza dźwięków. ale gusta gusta i guściki. co tu polemizować, każdy ma prawo do swej opinii i wielce tą tu szanuję, mimo, ze co do krytyki W OGÓLE się nie zgadzam : ]
OdpowiedzUsuń