sobota, 17 września 2011

Beirut – The Rip Tide (2011, Pompeii Records)

The Rip Tide, chociaż sprawia wrażenie, że to już było, zostawia słuchacza z głodem nowych utworów. Beirut nagrali płytę genialną.








Zbliża się wieczór. Wzburzona tafla wody, muskana ostatnimi promieniami zachodzącego słońca, szepcze cicho słowa nikomu nieznanej opowieści. Przechodząc wąskimi, kamienistymi uliczkami niewielkiej mieściny, jakich wiele na Bałkanach, trafiasz na małą, obskurną knajpę, pamiętającą wszystkie pokolenia tubylczej ludności. Gdyby nie rozlegające się wewnątrz nieśmiałe dźwięki trąbki, nie wstąpiłbyś do niej. Nogi jednak same wiodą cię po betonowych schodkach, ulegając  magii muzyki. Twoim oczom ukazuje się młody chłopak. Nikt jeszcze nie wie o jego geniuszu. Za to ty postanawiasz go odkryć, zgłębić każdą wygrywaną przez niego nutę. Zamykasz oczy.  Przenosisz się w mityczną krainę marzeń. Nie chcesz już wracać.

Każda płyta amerykańskiego bandu Beirut to wielkie zaskoczenie i muzyczne spełnienie. Zespół, który poznałem za sprawą słynnego, francuskiego "Take Away Show" (będę chyba do końca moich dni wdzięczny osobie, która mi go pokazała!), otworzył moje uszy na wschód. Niezwykle utalentowany Zach Condon, natchniony folklorem i kulturą Bałkanów, wiedzie swoją grupkę muzyków najlepszą z możliwych ścieżek. Nieco stroniąc od rozgłosu, wybierając koncert dla 50 osób w ciasnej kawiarence zamiast wielkiej trasy po największych festiwalach, udowadnia, że bycie wielkim muzykiem nie zawsze równa się kasowaniu astronomicznych gaż i gwiazdorzeniu. Trzeci w dyskografii zespołu długogrający krążek The Rip Tide, którego premiera odbyła się 30. sierpnia, nie zawiódł moich oczekiwań. Po raz kolejny z przyjemnością wybrałem się w podróż po bałkańskich zakamarkach.

Płytę otwiera bardzo surowe „A Candle's Fire, które urzeka szerokim instrumentarium, okraszonym charakterystycznym wokalem „ze ściśniętego gardła”. Następny utwór, poświęcony rodzinnemu miastu Zacha Condona („Santa Fe”) kontynuuje zwyczaj tytułowania ścieżek nazwami miejscowości, znany z poprzednich płyt. Teraz Beirut przeniósł się jednak do Stanów, więc Nantes, Brandenburg, czy Cherbourg zostały wyparte przez wspomniane już Santa Fe oraz „East Harlem”. Każda kolejna kompozycja idealnie wtapia się w poprzednią, tworząc spójną historię. Prawdziwy wyciskacz łez „Goshen”, którego nie powstydziłby się z pewnością żaden z obecnie muzykujących, odbiega stylistyką od reszty utworów. Sekcja dęta schodzi tu na dalszy plan, a główną rolę przejmuje fortepian. Imponuje też „Vagabond”, w którym możemy usłyszeć harmonię rodem z baroku. Przedostatni z dziewięciościeżkowego albumu „The Peacock” pokazuje, że Zach Condon potrafi śpiewać również bez specyficznego vibrato, gładko, krystalicznie, a wieńczące dzieło „Port of Call” pozostawia ogromny głód kolejnych utworów. Jak długo Beirut każe nam na nie czekać? Tego nie wie nikt...

Płyta z każdej strony genialna – co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Odnoszę jednak wrażenie, że wszystko, co pojawiło się na The Rip Tide, już było. Czy nie czas na odrobinę świeżości? Beirut z pewnością stanie przed nie lada wyzwaniem komponując kawałki na kolejny longplay.

8.5/10

Miłosz Karbowski

1 komentarz:

  1. o! a o tym nie widziałem. cenne info. czas posłuchac. acz recenzji nie czytam, co by się w ogóle nie sugerować :]

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.