środa, 16 marca 2011

Alexander (Alex Ebert) - Alexander (2011, Rough Trade)

Słuchając Alexander przenosimy się do świata beztroskiego, pełnego przyrody, z którego bije radość. Solowa płyta Alexa Eberta to jak bieganie na bosaka po łące gdzieś za Pasłękiem.


Darując sobie cały banalny wstęp o tym, jakie życie Alexander Ebert wiódł w czasach jego Ima Robot, a jakie, gdy duszą jego zawładnął Edward Sharpe (i jego magnetyczne zero), przejdźmy od razu do rzeczy najważniejszych, a nie z cyklu „ciocia Wiki pomogła”. Alexander to kontynuacja tego, co mogliśmy doświadczyć na Up from Below – folk w pomieszaniu z dobrym alt.country, a wszystko w otoczce indie. I trzeba przyznać, że te czterdzieści minut muzyki spakowane w dziesięciu kawałkach stoi na dobrym poziomie. Od otwierającego krążek Let’s Win, aż do Let’s Make a Deal To Not Make a Deal mamy styczność z kawałkami o wyrobionym poziomie. OK., są słabsze momenty, jak chociażby Old Friend (brzmi jak jakiś słaby odrzut z ES&tMZ), ale pozytywy jednak przeważają. Razi trochę  Awake My Body, ale nie dlatego, że to zły kawałek. Po prostu łudząco jest podobny do beatlesowego Don’t Pass Me By. Faworytami są natomiast wspomniany wcześniej Let’s Win, singlowy Truth, w którym Ebert bierze się za coś, o czym marzył dawno, dawno temu. Co to takiego? Sprawdźcie sami (t[r]u). Dla podpowiedzi, jeśli nie chce wam się klikać w link, puścić możecie sobie nagrania Ima Robot. Do tego jeszcze bardzo prywatny i ciepły, choć zarazem melancholijny Glimpses.

Ebert kontynuuje drogę, którą rozpoczął jako Edward Sharpe & the Magnetic Zero. Zaznaczyć należy jedną rzecz. Tamten projekt był grupowy, ten obecny – już nie do końca. Alexander, to słychać, włożył w solowy album naprawdę sporo pracy. I to procentuje. Na ósemkę. I jeszcze połówkę. Powiecie ‘on nieobiektywny. Na pal go!’. Cóż, no tak, Alexander wciąga. Te dźwięki. Słuchając takich In the Twilight, A Million Years możemy poczuć się jak na działce gdzieś na Warmii. Lub Mazurach.

Bo na pewno nie doświadczymy ‘kalifornijskiego stylu’. Ebertowi bliżej do życia gdzieś w Minneapolis czy w ogóle w Minnesocie niż w Los Angeles.

Ja solowy krążek tego brodatego folkowca kupuję, do mnie on przemawia. Tak jak z marszu kupiłem Up from Below.

8.5/10

Piotr

3 komentarze:

  1. to, że coś jest do czegoś podobne to znaczy, że jest słabe? bo to już pojawia się nie pierwszy raz w Twoich recenzjach... trochę dziwne podejście moim zdaniem.

    OdpowiedzUsuń
  2. a gdzie wynalazłeś, że słabe? i co jest słabe?

    Piotr

    OdpowiedzUsuń
  3. 'to, że coś jest do czegoś podobne to znaczy, że jest słabe? bo to już pojawia się nie pierwszy raz w Twoich recenzjach.' czyżbyś uderzał do pctv? jeśli tak, to daruj sobie dalsze argumenty i wypociny na ten temat, wszystko już napisałem.

    bo old friend podobny do ałttejksów z magnetycznego zera? Wybacz, mogę tak uważać, jeśli kawalek nie załapał się na tamten krążek a teraz mnie 'nie urzeka'.

    a może jednak miałeś na myśli Awake My Body? Znajdź podobieństwa. albo inaczej - znajdź różnice, takie znaczne, dostaniesz,hm, tabliczkę czekolady. umowa stoi? niech stoi!

    Piotr

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.