piątek, 27 maja 2016

GIGOWA POLECAJKA: Too Many Fireworks presents Scores #3 w Mózgu Powszechnym



Zbliża się trzecia już odsłona filmowo-koncertowego cyklu „Scores”, czyli w Mózgu znowu łączymy kino z muzyką, a wszystko za sprawą Neila Miltona i jego too many fireworks. Tym razem obsada jest chyba jeszcze mocniejsza niż wcześniej. Lilly Hates Roses, Bobby the Unicorn, Ted Nemeth, Rosa Vertov i Those Who Dream By Day. Już po artystach widać i słychać, że rozstrzał stylistyczny jest naprawdę spory!


No dobra, ale o co konkretnie chodzi? Na początku bieżącego roku Neil Milton postanowił wrócić z dłuższych wakacji too many fireworks, podwinął rękawy i poszedł w dym. Za dym należy rozumieć wydanie kompilacji wytwórni oraz płyty Mateusza Franczaka z Daktari i HOW HOW. Mało? To dodajmy do tego IndieTalks w Pardon, To Tu i właśnie serię specjalnych koncertów w Mózgu. Specjalnych, bo założeniem „Scores” jest łączenie zmysłów w innym natężeniu niż podczas zwykłych gigów. Tutaj muzyków nie zobaczymy, chyba że przed lub po wykonaniach, bo podczas oglądamy projekcje krótkich fragmentów filmów. Artyści sami wybierają piętnastominutowe urywki i... grają w ukryciu. Taka to uroda „Scores”.

W czerwcu usłyszymy Rosę Vertov, cztery dziewczyny z Warszawy, które wystąpią w sierpniu na OFF Festivalu (AKTUALIZACJA: Mało tego, one ten festiwal otworzą w piątkowe popołudnie). Rosa Vertov, wcześniej znane jako The Wiletts, zadebiutowały pod koniec ubiegłego roku dzięki Crunchy Human Children, a teraz na bandcampie mają już dwa nowe (z kwietnia) utwory. Zmiana nazwy? Podobno przestarzała, nawiązująca do realiów dwudziestego wieku, z którymi dziewczyny już się nie utożsamiają. A szkoda, bo do ich muzyki, tych retro melodii z dużą ilością gitarowych sprzężeń i tego brzmienia lo-fi wychwytywanego na każdym wręcz kroku idealnie pasowało. Ale Rosa rozpoczęły nowy etap w swoim muzycznym życiu, więc trzeba (powtórzę: TRZEBA) śledzić. Dźwiękowo bardzo podobne do Veronica Falls i chociażby dlatego wypadałoby posłuchać, a i na koncert MOŻE się wybrać?



Z Warszawy skaczemy do Łodzi, gdzie w ubiegłym roku Ted Nemeth zaliczyli debiut-marzenie. Okej, dużo na Ostatnim krzyku mody było ukłonów w stronę tego tradycyjnego polskiego indie i studenckiego rocka, ale chłopcy posiadają tę niezwykłą umiejętność pisania hitów. Bo pierwsza studyjna płyta Ted Nemeth (dodatkowo bardzo ładnie wyprodukowana przez Pawła Cieślaka) to własnie skoczna perła na skocznej perle, radiowy faworyt wręcz. Niezłe teksty, melodie żywcem wyjęte z lat 2002-2007/8, skojarzenia z Muchami, starym Rentonem, projektami Walusia czy... (każdy może sobie wstawić ulubiony zespół z tamtych lat). Ted Nemeth grają sporo i nie wiem, czy zrobią karierę na miarę swoich oczekiwań i marzeń, czy będzie to tylko przygoda z muzyką, ale łodzianie papiery na granie mają i tylko od nich zależy, czy wykorzystają swoją szansę. Ostatni krzyk mody był dobrym rozpoczęciem czegoś poważnego i dużego (bo i duża wytwórnia - SP Records - wzięła ich pod swoje skrzydła). Dziwić może tylko ich brak w line-upach większych festów. Na taką muzykę zawsze było, jest i będzie zapotrzebowanie. Ciekawe tylko, jaki film zabiorą ze sobą do Mózgu. Może coś z repertuaru wakacyjnego kina z Perłą z klubu DOM?



Żeby podkreślić, że „Scores” to cykl too many fireworks, Neil Milton zaprasza też artystów związanych ze swoją wytwórnią. Tym razem padło na Those Who Dream By Day, zespół - a jakże - warszawski, post-rockowy, a na dodatek taki, który muzykę do filmów już tworzył (Nieśmiertelna Huberta Patynowskiego). Własnej płyty na koncie jeszcze nie mają (pewnie to się niedługo zmieni?), ale nagrali utwór na kompilację wydawcy, A Short History of Nearly Everything (utwór „Lighthouse Keeper”). I jak to w post-rocku bywa, muzycy łączą ze sobą długie gitarowe solówki, perkę pod niemal niebo i... po prostu sprytnie budują napięcie, by w ostatnich partiach kawałka dać upust swoim fantazjom. Często post-rock jest cholernie nudny, ale w przypadku Those Who Dream By Day wcale nie musi tak być.



A na zakończenie artyści, którzy zrobili największe kariery z całego tego grona, wydali się albo w majorsach, albo w wytwórniach niezależnych, które w świecie niezalu można jako majorsy postrzegać. Lilly Hates Roses sprzedali duszę Sony, gdzie wydali dwie swoje płyty. O LHR wszyscy chyba już słyszeli. Indie, folk, dużo popu, bardzo dobra pierwsza płyta, o dwa poziomy słabsza ostatnia, ale nic to. Koncertowo jest miło i przyjemnie, zresztą Katarzyna Golomska występuje często na scenie z Sonia pisze piosenki, a Kamil Durski gra w innym popularnym składzie. Na koncie dwie płyty i miliony fanów plus trasa po Europie i muzyczna wrażliwość, jakiej wielu na wpół komercyjnym artystom brak. O nich było głośno na długo, długo przed wydaniem Something to happen, pamiętacie? W Mózgu będzie miło i beztrosko. Trochę rozmarzenie i z nastolatkowym feelingiem.





Epka i płyta na karku, drugi długograj w natarciu, z datą premiery ustaloną gdzieś na jesień. Najpierw Dariusz Dąbrowski nagrał Bravery EP, a potem, już nakładem Thin Man Records, Utopię. Syreni Śpiew wkrótce. Bobby the Unicorn staje się coraz bardziej popularny, a to za sprawą folkowych zapędów (na początku swojej solowej działalności), a to za sprawą elektroniczno-popowej stylistyki na premierowym singlu „Syreni śpiew”. No i indie z wysokości pierwszej studyjnej płyty, która hulała w rozgłośniach i w zajawkach TVN-u. Pamiętacie zapowiedzi Tomb Rider w tej stacji? Seans zapowiadał singiel „Ona ma broń”. Może nie wiedzą tego wszyscy, ale Dąbrowski, zanim uruchomił akustyczny projekt, grał w Straight Minds. Zespołu już od trzech lat nie ma, przygoda Bobby the Unicorn ma się za to bardzo dobrze.




11 czerwca 2016
Mózg (ul. Jana Zamoyskiego 20)
godzina 20.00
bilety: 20 zł


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.