Bez erotyki o wszystkim, co
intymne.
Początek września, gdzieś hen
daleko za oknem uczniom skończyły się już wakacje, więc na początek zobaczmy,
jak w przypadku Lilly Hates Roses wygląda szkolna wyprawka nowoczesnego
polskiego zespołu:
- angielski: wysoce
nierozczarowujący
- instrumentarium: czym chata
bogata (mellotrony wciąż w natarciu!)
- produkcja: Maciej Cieślak
(Ścianka), feat. Andrzej Smolik na masteringu
- scenariusz i reżyseria: życie
Mam nadzieję, że powyższy banał
zostanie mi wybaczony, jeśli dodamy, że chodzi o życie z małej litery, małe
życie małych ludzi, można też dodać – z małych miasteczek i mieścin. Bystry
czytelnik, który miał okazję zapoznać się z debiutem LHR, na pewno domyślił się
już, że w tym przypadku „mały” jest wielką zaletą. Mały oznacza miejscowy, skromne
przeciwieństwo produktów made in China czy made in Hollywood, bogaty w detale i
intymnostki, ubrany w okładkę zaprzyjaźnionej malarki. Naturalny. Taki jest
właśnie indie-folkowy debiut Kasi Golomskiej i Kamila Durskiego; taki, że
gdybyście mieszkali w bloku na drugim piętrze, a Kasia i Kamil mieszkali na
pierwszym, a na parterze byłaby kawiarnia, i oni graliby czasem w tej kawiarni,
przepijalibyście tam litry herbaty i czekolady na gorąco.
Jeśli chodzi o informacyjną GARŚĆ
DYNAMITU: po nagraniu „Youth”, późniejszego singla z Something to Happen, zwrócili na siebie uwagę decydentów branży i
wygrali konkurs Empiku o jakże motywującej nazwie Make More Music. W
następstwie tego sukcesu weszli do studia Sony Music Poland; w wywiadzie z
Arturem Rawiczem bardzo miło wspominają tę współpracę, wydają się być w tym
zupełnie szczerzy – widocznie pogląd, że autentyczna muzyka działa skuteczniej
niż wykreowana, wdrapał się wreszcie i na najwyższe szczeble.
Słowo „bezpretensjonalny” w
kontekście tego debiutu już padło, ja dodam od siebie „domowy”. Oczywiście nie
chodzi tu o warsztat, który bynajmniej do chałupniczych nie należy, ale gros piosenek
Kasi i Kamila to coś, co mogłoby zwrócić uwagę miłośników fanpejdżu „Nie idę na
melanż bo jestem w piżamce”. Rzeczywiście to „Kasia i Kamil” brzmi cokolwiek jak
Paula i Karol, to skojarzenie zjawi się prędzej czy później, bo i stylistyki
rzeczywiście są tu pełne podobieństw, ale na tle tych drugich tym lepiej widać,
że Lilly Hates Roses posiedli ów niezbędny fundament w każdej sztuce, jakim
jest własny wyraz. Wszystkie dotychczasowe określenia – mały, domowy, naturalny
– wiodą do zasadniczej cechy Something to
Happen. Otóż jest to płyta z jednej strony bardzo niegłupia, a z drugiej niezwykle
ludzka. Podczas odsłuchu wielu osobom przyjdzie z łatwością wyobrazić sobie, że
to one siedzą za mikrofonem i mruczą te jesienne piosenki, w końcu tak celnie
oddają nasze własne myśli. Widać to doskonale na przykładzie tekstów
angielskojęzycznych, a tych jest na albumie większość – napisano je banalnie
prostym językiem, podczas gdy skrzą się od takich uroków jak: „We suck at being adults like we sucked at
maths”. Wspaniałą perłą (diabeł jeden wie czy zamierzoną…) jest moment, gdy
w śpiewanych na dwa głosy „Głosach zza kwiatów” we fragmencie „I chociaż raz nie mówmy naraz” głos
Kamila ironicznie wyłania się spod wokalu Kasi. Język polski trudna język, a tu
rzekłby chirurg – operacja na języku powiodła się!
A poza tym jeśli marzyliście
kiedyś, jak autor niniejszego artykułu, by usłyszeć słowo „mierzi” w smakowitej
aranżacji na kobiecy głos – zapraszajcie LHR do swoich miast i miasteczek.
7
Jacek Wiaderny
Przeczytaj także:
Czynniki pierwsze - Lilly Hates Roses
Uwielbiam ta płytę,słucham szczególnie jadąc autem.
OdpowiedzUsuń