piątek, 6 września 2013

Recenzja: Lilly Hates Roses - "Something to happen" (2013, Sony)



Bez erotyki o wszystkim, co intymne.











Początek września, gdzieś hen daleko za oknem uczniom skończyły się już wakacje, więc na początek zobaczmy, jak w przypadku Lilly Hates Roses wygląda szkolna wyprawka nowoczesnego polskiego zespołu:

- angielski: wysoce nierozczarowujący
- instrumentarium: czym chata bogata (mellotrony wciąż w natarciu!)
- produkcja: Maciej Cieślak (Ścianka), feat. Andrzej Smolik na masteringu
- scenariusz i reżyseria: życie

Mam nadzieję, że powyższy banał zostanie mi wybaczony, jeśli dodamy, że chodzi o życie z małej litery, małe życie małych ludzi, można też dodać – z małych miasteczek i mieścin. Bystry czytelnik, który miał okazję zapoznać się z debiutem LHR, na pewno domyślił się już, że w tym przypadku „mały” jest wielką zaletą. Mały oznacza miejscowy, skromne przeciwieństwo produktów made in China czy made in Hollywood, bogaty w detale i intymnostki, ubrany w okładkę zaprzyjaźnionej malarki. Naturalny. Taki jest właśnie indie-folkowy debiut Kasi Golomskiej i Kamila Durskiego; taki, że gdybyście mieszkali w bloku na drugim piętrze, a Kasia i Kamil mieszkali na pierwszym, a na parterze byłaby kawiarnia, i oni graliby czasem w tej kawiarni, przepijalibyście tam litry herbaty i czekolady na gorąco.

Jeśli chodzi o informacyjną GARŚĆ DYNAMITU: po nagraniu „Youth”, późniejszego singla z Something to Happen, zwrócili na siebie uwagę decydentów branży i wygrali konkurs Empiku o jakże motywującej nazwie Make More Music. W następstwie tego sukcesu weszli do studia Sony Music Poland; w wywiadzie z Arturem Rawiczem bardzo miło wspominają tę współpracę, wydają się być w tym zupełnie szczerzy – widocznie pogląd, że autentyczna muzyka działa skuteczniej niż wykreowana, wdrapał się wreszcie i na najwyższe szczeble.

Słowo „bezpretensjonalny” w kontekście tego debiutu już padło, ja dodam od siebie „domowy”. Oczywiście nie chodzi tu o warsztat, który bynajmniej do chałupniczych nie należy, ale gros piosenek Kasi i Kamila to coś, co mogłoby zwrócić uwagę miłośników fanpejdżu „Nie idę na melanż bo jestem w piżamce”. Rzeczywiście to „Kasia i Kamil” brzmi cokolwiek jak Paula i Karol, to skojarzenie zjawi się prędzej czy później, bo i stylistyki rzeczywiście są tu pełne podobieństw, ale na tle tych drugich tym lepiej widać, że Lilly Hates Roses posiedli ów niezbędny fundament w każdej sztuce, jakim jest własny wyraz. Wszystkie dotychczasowe określenia – mały, domowy, naturalny – wiodą do zasadniczej cechy Something to Happen. Otóż jest to płyta z jednej strony bardzo niegłupia, a z drugiej niezwykle ludzka. Podczas odsłuchu wielu osobom przyjdzie z łatwością wyobrazić sobie, że to one siedzą za mikrofonem i mruczą te jesienne piosenki, w końcu tak celnie oddają nasze własne myśli. Widać to doskonale na przykładzie tekstów angielskojęzycznych, a tych jest na albumie większość – napisano je banalnie prostym językiem, podczas gdy skrzą się od takich uroków jak: „We suck at being adults like we sucked at maths”. Wspaniałą perłą (diabeł jeden wie czy zamierzoną…) jest moment, gdy w śpiewanych na dwa głosy „Głosach zza kwiatów” we fragmencie „I chociaż raz nie mówmy naraz” głos Kamila ironicznie wyłania się spod wokalu Kasi. Język polski trudna język, a tu rzekłby chirurg – operacja na języku powiodła się!

A poza tym jeśli marzyliście kiedyś, jak autor niniejszego artykułu, by usłyszeć słowo „mierzi” w smakowitej aranżacji na kobiecy głos – zapraszajcie LHR do swoich miast i miasteczek.

7

Jacek Wiaderny

1 komentarz:

  1. Uwielbiam ta płytę,słucham szczególnie jadąc autem.

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.