WYTWÓRNIA: Domino
WYDANE: 24 lipca 2015
Co
słychać u Matta Mondanile'a, jednego z *najfajniejszych* i najbardziej
zapracowanych songwriterów indie światka? Wciąż nagrywa: jak nie z Real Estate
w zeszłym roku, gdzie udało mu się spłodzić świetny Atlas, to z
Ducktails, czyli projektem, który cenię jeszcze bardziej. Szczególnie po wydaniu The
Flower Lane zrozumiałem, że Matt nie zamierza nagrywać tylko przyjemnej i
ładnej muzyczki, ale naprawdę celuje wysoko. Dlatego czekałem na kolejny ruch,
wiedząc, że nastąpi już za moment, bo koleś chyba nie potrafi marnować czasu.
No i wreszcie jest, kolejny krążek, tym razem bardziej stonowany, jakby
smutniejszy i bardziej melancholijny, co podkreśla już sam cover.
Gdy
słucha się St. Catherine, od razu odczuwa się wrażenie, że granice
między Real Estate i Ducktails ulegają zatarciu − niektóre kawałki (weźmy
tytułowy) spokojnie mogły zostać dołączone do zeszłorocznego Atlas. Z
tego co przeczytałem, Mondanile spędził sporo czasu przy nagrywaniu, głównie w
sypialniach i w domu, chciał wrócić muzyczną myślą do czasów swoich pierwszych
nagrywek, bardziej przestrzennych, ambientowych, takich jak Landscapes,
tyle tylko, że atrybuty instrumentalne zostały już niezmienione i jednak więcej
tu gitar, choć są też goście wprowadzający inną tożsamość. Spotkamy Julię
Holter, Jamesa Ferraro czy Roba Schnapfa, producenta płyt Elliotta Smitha, czyli
w większości dobrzy znajomi czy nawet przyjaciele Matta. I to słychać − nie ma
tu żadnej spiny, nie wyczuwa się też walki z deadline'ami i ogólnie panuje
raczej sielska atmosfera. Ale coś za coś. Choć kompozycyjnie MM nie schodzi z
pewnego wysokiego poziomu, to jednak trudno zachwycać się numerami na
najnowszym longplayu. To w większości bardzo inteligentnie skrojone, pachnące
chamberpopem utwory, snujące się leniwie po pokoju i ocieplające słuchacza
swoją aurą. Ale jeśli spojrzymy na album analitycznie i „na chłodno”,
to nie będziemy już w tak dobrym nastroju.
Powiem
szczerze − brakuje mi tu jakiegoś ryzykanctwa, czegoś łamiącego regułę,
opuszczenia tego bezpiecznego miejsca, jakie Matt zbudował sobie w ciągu kilku
lat obecności na niezalowej scenie. „Headbanging In The Mirror” to
udana piosenka, ale nie znaczy dla mnie zbyt wiele, nie mam zamiaru wracać do
niej tak często, jak wracam choćby do numerów z The Flower Lane czy
nawet Atlas. Właściwie ciężko wskazać jakiś wyrazisty moment, fragment
wybijający się nad całość − wszystko zlewa się w jedną całość i przez to, chcą
nie chcą, St. Catherine jawi się dla mnie konstrukcją letnią. Ani
nie ma gorączkowych momentów, ani nie znajdzie się tu rzeczy kompletnie
odstających i wątpliwej jakości. Przeważają lekko przekwaszone, *ładniutkie*
piosenki, takie jak „Church” z Julią Holter czy „Heaven's
Room”. Do tego Matt dorzucił kilka instrumentalnych kompozycji
(najbardziej lubię „Interlude”) i wyszła płyta owszem, zwarta, ale
zbyt blada jak na moje oczekiwania. Może następnym razem koncept ulegnie
zmianie i uda się stworzyć coś, co idzie nie tylko krok dalej, ale kilka
kroków. Bo mogę z przyjemnością posłuchać St. Catherine, ale żadnych
bliższych relacji z tym albumem nie potrafię nawiązać. Ale i tak się lubimy.
6.5
Tomasz Skowyra
Skowyra zawsze w formie. Szkoda, że rozdrabnia się w porcysie...
OdpowiedzUsuń