Z
letnimi festiwalami zazwyczaj jest tak, że przeważnie tyle samo
czasu, ile trwał sam festiwal, zajmuje ci odespanie po powrocie. Ja
właśnie względnie przywróciłem swój zegar biologiczny do
właściwego rytmu, więc pora na dourową relację. A jest co
opowiadać!
27.
edycja Dour Festival to już historia. W tym roku z jednym dniem
ekstra, nową sceną i małym przemeblowaniem na terenie imprezy. Nie
zmieniło się natomiast genialne, zupełnie luzackie podejście
uczestników. Pogoda w zasadzie też identyczna, jak w zeszłym roku
– 90% palącego słońca, 10% deszczu. Kalosze się przydały –
nie będę więc płakał, że zajęły mi połowę bagażu
podręcznego w Ryanairze. A jak całe przedsięwzięcie wypadło od
strony muzycznej? O tym w paru punktach poniżej.
#1
Dj-sety
Niezależnie,
czy grał właśnie Tchami, Mark Ronson, Carl Craig czy DJ Fresh,
szanse na usłyszenie „Lean On” były wprost proporcjonalne
do panującego upału. Każdy szanujący się didżej musiał mieć
też hypemana (aka typa krzyczącego put your fucking hands
up!) nakręcającego tłum. W natłoku najróżniejszych
dj-setów, które wypełniły niemal połowę line-upu, na szczególną
uwagę zasługiwali zdecydowanie George Fitzgerald, Julio Bashmore,
Hudson Mohawke (który w ostatniej chwili wskoczył do line-upu w
miejsce Pusha T) i Cashmere Cat. Elektronikę zdominowała więc nie
pobliska Francja, a Wyspy.
#2
Le Labo
To
zupełnie nowa scena na terenie festiwalu. I trzeba przyznać, że z
całkiem mocną i ciekawą obsadą. W zamyśle dedykowana młodym,
utalentowanym i niekoniecznie znanym artystom, oprócz prawdziwych
młodych perełek, jak francuski Dream Koala, przyniosła też występy
kilku bardziej znanych artystów na czele z Evianem Christem (i jego
zabójczym setem). I chociaż temperatura w środku przypominającego
cyrkowy namiotu sięgała czterdziestu paru stopni, zdecydowanie
warto było zostać tam na dłużej niż parę utworów.
#3
LA Priest
Z
racji tego, że miłość do Late of the Pier wyssałem niemalże z
mlekiem matki, to na koncercie LA Priest, mimo wczesnej pory, zameldowałem się sporo przed czasem. Sam to totalny muzyczny freak,
więc podglądanie soundchecku było nie lada gratką. A potem
koncert, który rozłożył na łopatki. Materiał nie był
zaskoczeniem, bo na koncie ex-frontmana LOTP znajduje się tylko
świeżo wydany debiutancki album, ale w połączeniu z genialnym
poczuciem humoru cały występ oceniam na 9/10.
#4
i inne koncerty wczesną porą
Dour
Festival kolejny rok z rzędu udowodnił, że to nie headlinerzy, a
artyści rozpoczynający swoje występy, kiedy niektórzy
festiwalowicze jeszcze odsypiali nocne harce, są największą
wartością i gwarantują najbardziej szczere emocje. Był więc
wspomniany już wcześniej Dream Koala (godz. 16.50), który z lekkim
zawstydzeniem reagował na żywiołowo nastawioną publiczność.
Pozytywnie zaskoczyło grające chwilę po 15 Isaac Delusion. A
ostatniego festiwalowego dnia już o 14 warto było wybrać się pod
główną scenę, gdzie wakacyjny, naładowany pozytywną energią
koncert dało brytyjskie The Very Best. Chwilę później, bo po 16, na innej scenie plażowy klimat stworzyło Circa Waves – mimo że
pogoda była tego dnia daleka od T-shirt weather, to wszyscy bawili
się przednio. I tego zdecydowanie brakuje polskim festiwalom.
#5
Zola Jesus
Kompletnie
nie rozumiem, dlaczego akurat na tym koncercie publiczność
zdecydowanie zawiodła. Może zdecydowała o tym właśnie zbyt
wczesna pora (17.30). Zola jednak z zaangażowaniem, jak gdyby pod
sceną zgromadzone było nie paręset, a kilkanaście tysięcy ludzi, odegrała spektakl, który zapamiętam naprawdę na długo. Artystka
wdrapywała się na kolumny, skakała po całej scenie, zupełnie nie
tracąc przy tym na sile głosu. Na koniec postanowiła też zrobić
sobie spacer z mikrofonem pomiędzy słuchaczami. Majstersztyk!
#6
Wiksa na Omarze Souleymanie
Lata
mijają, a Omar nadal w formie. Nadal klaska z takim samym zapałem,
a publiczność ogarnia wtedy dzika euforia. Repertuar rodem z
arabskiej taksówki okraszony rzeźnickim bitem wyzwoli zwierzę
nawet w twojej podstarzałej cioci.
#7
fałszywi Polacy. Wszędzie!
Polska
flaga, jak się okazuje, może być niezłym festiwalowym gadżetem.
Podejście do kolesi zażarcie wymachujących biało-czerwonymi
barwami pod sceną wcale nie gwarantowało ziomalskiej pogawędki w
języku Sienkiewicza i Miłosza. Chociaż jeden, który ozdobił
swoją flagę dodatkowo napisem VODKA na białym zarzekał się, że
jego matka to Polka z dziada pradziada. Kto wie. Szkoda, że mama nie
nauczyła go zbyt wiele poza „dzień dobry” i „siema”...
#8
Festiwalowe bonusy
Dour
to też wiele niespodzianek i występy poza festiwalowymi scenami. W
ubiegłym roku akustyczny koncert na polu namiotowym, w tym –
miniwystęp w strefie dla mediów. Za to też kochamy Dour.
***
Miłosz Karbowski
zazdroszczę wam LA Priest :'(
OdpowiedzUsuń