poniedziałek, 27 lipca 2015

RECENZJA: LA Priest - Inji




WYTWÓRNIA: Domino
WYDANE: 29 czerwca 2015

Sam Dust (a tak naprawdę to Sam Eastgate) długo kazał czekać na tę płytę. Atmosfera podgrzewana była już od jakiegoś czasu, w sumie odkąd na facebooku Late of the Pier zaczęły pojawiać się pierwsze wzmianki o LA Priest. Potem przyszedł czas na krótkie zajawki, teasery, wycinki utworów i... pierwsze single. Dust, były wokalista kultowej w wielu kręgach formacji, wiedział, jak poniekąd przywrócić ducha LOTP. Bo Inji to swoisty hołd złożony twórczości zespołu, który wydał tylko jedną płytę i później dwa single, a następnie zakończył swój żywot, bo wiedział, że lepszego materiału niż Fantasy Black Channel nie nagra.

Ciężko uwierzyć, że od czasu premiery Fantasy Black Channel minęło już siedem lat. W muzyce to szmat czasu, o wielu debiutantach (a na dodatek takich, którzy nagrali tylko jedną płytę) po prostu się zapomina. Late of the Pier ciężko z pamięci wymazać, chłopacy po prostu potrafili przygotować album składający się praktycznie z samych singli. Hitów. Dlatego większy był smutek, gdy po „Best in the Class” i „Blueberry” LOTP po prostu zeszli z tej sceny. Jeszcze większe niedowierzanie pojawiło się, gdy świat obiegła informacja, że perkusista Ross Dawson zmarł w niewyjaśnionych i tragicznych okolicznościach.

Jednak nie na smutki tutaj miejsce, tylko na chwalenie Inji, płyty, która z jednej strony pielęgnuje muzyczne tradycje Late of the Pier, a z drugiej odsłania inną twarz Sama, bardziej ludzką, nie aż tak w pełni nieokiełznaną jak za czasów Fantasy Black Channel, choć wciąż eksperymentalną. To zdanie było długie, ale potrzebne. LA Priest przygotował album w pełni rewelacyjny, w sumie zachwycający swoim luzem i pewną muzyczną dostojnością w każdej wybrzmiewającej sekundzie. Weźmy otwierający płytę „Occasion”, który swoim powolnym tempem, melodyjnym zluzowaniem (Sam wokalnie taki zblazowany!), lekko funkującą linią basu i rozmytymi solówkami na gitarze rysuje obraz płyty delikatnej oraz sennej. To ładne rozdanie, ale częściowo zakłamujące charakter Inji, bo dalej LA Priest wchodzi już w rejony balladowe i freakpopowe. 

Sam Dust buduje dwoisty obraz swojej muzycznej osobowości. Ten szalony, nieokiełznany, zakochany w eksperymentalizmie, w dźwiękowych zabawach, w żonglowaniu fakturami. I ten songwriterski, ludzki, oddalony od kosmicznych w odchyleń, nauczony latami spędzonymi na grze w LOTP, produkowaniu nagrań innych zespołów i solowej twórczości. To nie jest nowicjusz, to gość, który potrafi pisać przejmujące utwory. Balladowe jest „Lady's In Trouble With the Law”, oparte na ciepłych syntezatorach i gładkim śpiewie. W tle pobrzmiewa egzotyczna rytmika, trochę zahaczająca o lounge'owe, karaibskie rejony. Te klawisze jak dryfujące fale bujają słuchaczy, zanurzając ich w pomysłowej plątaninie zmysłowych melodii LA Priesta. „Gene Washes With New Arm” Anglik oparł na długich i powolnych partiach ambientowych syntezatorów z industrialnym pogłosem narzuconym na nie. To też niejako kontrast przed najbardziej chwytliwym i dzikim kawałkiem z Inji. „Oino” to bezsprzeczny hit, jeden z lepszych singli wydanych w tym roku w ogóle, utwór zakażający swoim bezpretensjonalnym bitem, tanecznym wydźwiękiem, lekkością i chyba także zwiewnością. Falset Eastgate'a wciąga i uwodzi, zaciąga do, jeśli nie do tańca, to na pewno jakichś podrygów. I chociaż sama warstwa melodyczna prezentuje się tutaj nad wyraz pozytywnie, tak gdy się wsłuchać w tekst, radośnie już nie jest (Wanna make you feel like you were always mine). Po singlu przychodzi jednak czas na kolejny highlight wydawnictwa. 

„Party Zute / Learning to Love” przenosi w czasy Late of the Pier. Ten słodki, pełen uczuć śpiew na wstępie kojarzy się z wokalizami z „Blueberry”, kiedy jeszcze nikt nie przypuszczał, że to ostatnie podrygi Anglików. Chociaż zaczyna się delikatnie, falsetem, kojącymi partiami syntezatorów, to Dust nie rezygnuje z eksperymentów. Rwana rytmika, pocięty, oscylujący wokół klubowego house'u bit, masa sampli i przesterowany wokal przy zapętlonym It'll be just like learning to love all over again sprawiają, że nie sposób się nie wciągnąć w tę chorą i taneczną wizję pokręconego freak popu, który z jednej strony zahacza o stare, dobre Hot Chip, z drugiej nawiązuje do dustowego okresu z 2008 roku i zamiłowania do czarujących i kiczowatych syntezatorów. Ośmiominutowy kolos przeistacza się w kolejną zagmatwaną i tribalową kompozycję circa „The Bears Are Coming”, tylko z większym spuszczeniem powietrza. O LOTP przypominają też te rozedrgane klawisze w „Fabby” (toż motyw na 1:08 brzmi jak wycięcie wstępu z „Blueberry”) i potem już związków nie ma żadnych. Bo reszta utworów idzie w diametralnie inną stylistykę. LA Priest stawia na specyficzne wycofanie, ambientowe pasaże („A Good Sign”) z dołującym, depresyjnym wokalem, przeplatane z freakpopowym podrygiwaniem w stylu AnCo („Lorry Park”) i stonowanym , ale jednocześnie zmodernizowanym duchem dyskoteki („Night Train”). I, co trzeba przyznać, w każdej z tych odsłon wypada naprawdę korzystnie. 

Było o ostatnich podrygach Late of the Pier w 2010 roku, ale mam nadzieję, że Sam Eastgate nie pójdzie drogą swojego projektu i po bardzo dobrej płycie nie stwierdzi, że lepszej płyty już nie nagra. To by była niesmaczna powtórka z rozrywki. Bo Inji to cholernie przemyślane wydawnictwo, choć wydawać się może, że ta płyta stanowi coś w rodzaju muzycznej terapii Dusta, znalezienia swojej twórczej drogi. Oczyszczenie po kejsie LOTP? Wpływ produkowania nagrań Egyptian Hip Hop, koncertowania z Connanem Mockasinem? Wszystko - chyba - miało wpływ na jakość Inji. Różnorodność niekiedy bywa w cenie. W tym przypadku jak najbardziej tak. 



***

8.5

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.