niedziela, 5 kwietnia 2015

RELACJA: Sonic Protest w Paryżu - część pierwsza


Pierwsza część relacji z paryskiego festiwalu Sonic Protest. Ze stolicy Francji relacjonuje Natalia Skoczylas.


104 to zadaszony park w 19. dzielnicy Paryża - przestrzeń kulturalna stworzona w byłym domu pogrzebowym, zbudowanym na życzenie arcybiskupa i otwartym w 1874 roku. Zakład pogrzebowy o rozmiarach Plac de la Republique organizował 150 pochowków dziennie - i tak przez 120 kolejnych lat. Odkąd usługi funeralne przestały być wyłącznie publicznym przedsięwzięciem w 1993 roku, Les Petits Loyers przestało być głównym centrum branży, pustoszejąc aż do zamknięcia w 1998 roku. I tak gigantyczny dom pogrzebowy został wpisany na listę zabytków, odrestaurowany i dziesięć lat później stał się przestrzenią artystyczną Cent Quatre. Gigantyczna przestrzeń, w dużej części oddana do publicznego użytku, gości sale kinowe, restauracje, sklep z książkami i starociami, wreszcie w dużej mierze używana jest jako publiczny parkiet dla bezustannie ćwiczących tam tańce, akrobacje i cyrkowe sztuczki lokalsów. To tylko krótki wstęp do tej artystyczno-społecznikowskiej awangardy, w 75 procentach finansowanej ze środków publicznych, osadzonej po tej stronie kanału, po której są gigantyczne bloki, problemy społeczne i wysokie zagęszczenie migrantów.

W tymże miejscu zainaugurowany został festiwal Sonic Protest - dwa wieczory z rzędu publiczność oglądała występy Colectif Astereotypie i doprawdy bombastycznie pomyślany projekt We Have an Anchor. Zostaliśmy przywitani przez nietypowego konferansjera, który wyrzucił z siebie kilkuminutową składankę sensownych słów zlepionych w zeskreczowanej formie w na poły zrozumiałe, na poły absurdalne przemówienie. Było o tym, że Sonic Protest to BARDZO awangardowy, BARDZO skomplikowany festiwal. Zblazowanym paryżanom w to graj.

Colectif Astereotypie był fenomenalnym wejściem w klimat festiwalu, który, eksplorując różne artystyczne formy i formaty, zajmował się będzie społecznymi problemami. W końcu jak protest, to protest. Colectif przedstawia się jako mówiony rock nietypowy - w skład wchodzi perkusista, gitarzysta, basista, klawiszowiec i dwójka akordeonistów - ci ostatni śpiewają niektóre utwory, pozostałymi zajmuje się jeszcze dwóch wokalistów. Mieliśmy do czynienia z czterema różnymi głosami, temperamentami, osobowościami, świetnie składającymi się w całość ze zróżnicowaną muzyką. Ta przechodziła od subtelnych post-rockowych motywów, przez math rocki, aż po słodki akordeonowy folk, z całym mnóstwem półcieni i wszystkiego, co pomiędzy. Nostalgia, punkowy sprzeciw i jazzująca poetyczność odbijały się w świetnych recytacjach - czterech artystów przeżywało swoje teksty do szpiku, mówiąc o swoim życiu w Paryżu, o swoich problemach ze społeczeństwem i o tym, które leki lubią, a które nie działają na nich najlepiej. Dość szybko uświadomiłam sobie, że ta niezwykła orkiestra składa się w połowie z osób autystycznych, których niezgrabne ruchy i gestykulacje, trochę nieobecność, a trochę przerysowana, nieograniczona społecznym kontraktem ekspresja zdradzały ten fakt. A koncert z ich udziałem był niebywałym przeżyciem - artystyczna forma bez zarzutu, kontakt z publicznością  bardzo dobry, zaangażowanie ponad przeciętne. Kiedy bodajże najbardziej dotknięty chorobą artysta zapowiedział niespodziankę, okazało się, że pozostali muzycy nie wiedzieli nawet o tym, że dwójka z recytatorów przygotowała cover jakiejś popowej piosenki, na klawisze i wokal (który okazał się w tym przypadku kompletnie niewytrenowany, rozbrajająco uroczy). Ach, zainspirowany otoczeniem wokalista urządził jeszcze wcześniej pokaz breakdance do ostatniego programowego utworu. Colectif uwiódł publiczność, przełamując stereotypy na temat autystycznych osób, pokazując ich w glorii artystycznego procesu i trudnej, scenicznej sytuacji udziałem setek osób, z którą radzą sobie wyśmienicie. Pierwszy udany protest tej edycji.



Tego, co wydarzyło się w pierwszej części wieczora, nawet scena pełna twoich największych idoli nie jest w stanie prześcignąć. We Have an Anchor, projekt składający się z pokazu filmowego Jema Cohena i granej do niego na żywo muzyki przez ludzi, o których nawet nie śniłam na jednej scenie, nie dokonał rzecz jasna tej sztuki - był po prostu podróżą w zupełnie inne realia, do tego w pewnym sensie przewidywalne. Miałam uczucie, że wybieramy się w mentalne i ideologiczne przestrzenie, które uwielbiają takie postaci jak Efrim Menuk, polityczne subteksty od lat eksplorowane przez takich muzyków jak Guy Picciotto, Jessica Moss, Sophie Trudeau, Griffin, Billotte i White. W kółku, na podłodze wyścielonej efektami, pedałami, piecami, instrumentami, siedzą bohaterzy waszyngtońskiej sceny post-hardcore sprzed dekad, byli kanadyjscy skłottersi, śmietanka artystycznej kontestacji status quo, zadeklarowani przeciwnicy neoliberalnego kapitalizmu, skompromitowanej pseudodemokracji, degradacji jakości życia i środowiska, generalnej i wszechobecnej erozji cywilizacji, z którą na co dzień obcujemy, i do której mniej lub bardziej świadomie się dokładamy.


Jem Cohen: We Have An Anchor from EMPAC @ Rensselaer on Vimeo.

We Have an Anchor to film prowadzący widza w dziwną, senną podróż po Cape Breton w Nowej Szkocji, gdzieś na oderwanym skrawku lądu, który, jak opowiada geolog cytowany w filmie, powstał w wyniku zderzenia kontynentów miliony lat temu. Drobne odpryski rozproszyły się po oceanie - część została przy Kanadzie, część znalazła się przy Europie, pozostając sobie wciąż geologicznie pokrewna. Ponad godzinne dzieło składa się z sekwencji zdjęć dokumentujących tamtejsze realia, niemej eksploracji tematów bliskich GY!BE czy Fugazi. Obserwujemy pustoszejące miejsce ze śladami wcześniejszej świetności, industrializacji, ludzkiej aktywności - rozkładające się po cichu domy w lesie, fotografowane rok po roku, opuszczone prowincjonalne kościoły, samotny cmentarz na tle migoczącej po drugiej stronie zatoki fabryki czy rafinerii, trupy zwierząt, którymi nie ma się kto zająć i wszechogarniający spokój typowy dla miejsca wracającego powoli do dominium natury, niezarażonego intensywną ludzką aktywnością.

Muzyka dopełnia tego wrażenia - hymny i folkowe piosenki śpiewane przez Billotte są cudownie idylliczne, wypełnione tęsknotą za dziewiczym, nietkniętym, harmonijnym miejscem, którym Cape Breton znów jest. Dramatyczniejsze momenty zdarzały się raczej wtedy, kiedy na horyzoncie pojawiał się gigantyczny wycieczkowiec albo zdjęcia samotnych słupów elektrycznych. Współpraca tak specyficznej grupy muzyków przyniosła spodziewane rezultaty - to jak oglądanie filmu z muzyką GY!BE mniej więcej, dramatyczne, mistrzowsko dopracowane, pełne niedopowiedzeń i niepokoju. Tu protest nie został zwerbalizowany - ale przejawiał się w podtekstach, w cytatach wplecionych w narrację obrazu: poezja, fragmenty książek historycznych, wypowiedzi osób pędzących życie eremitów na końcu świata, zdychająca krowa, ujęcia cmentarzy i powracający regularnie obraz nieznużonego morza. Protest eklektyczny, dla oświeconych i przygotowanych, dla punków w wyprasowanych koszulach. Czekam na ciąg dalszy.

z Paryża Natalia Skoczylas

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.