Pierwsza część relacji z paryskiego festiwalu Sonic Protest. Ze stolicy Francji relacjonuje Natalia Skoczylas.
104 to zadaszony park w 19.
dzielnicy Paryża - przestrzeń kulturalna stworzona w byłym domu pogrzebowym,
zbudowanym na życzenie arcybiskupa i otwartym w 1874 roku. Zakład pogrzebowy o
rozmiarach Plac de la Republique organizował 150 pochowków dziennie - i tak
przez 120 kolejnych lat. Odkąd usługi funeralne przestały być wyłącznie
publicznym przedsięwzięciem w 1993 roku, Les Petits Loyers przestało być
głównym centrum branży, pustoszejąc aż do zamknięcia w 1998 roku. I tak
gigantyczny dom pogrzebowy został wpisany na listę zabytków, odrestaurowany i
dziesięć lat później stał się przestrzenią artystyczną Cent Quatre. Gigantyczna
przestrzeń, w dużej części oddana do publicznego użytku, gości sale kinowe,
restauracje, sklep z książkami i starociami, wreszcie w dużej mierze używana
jest jako publiczny parkiet dla bezustannie ćwiczących tam tańce, akrobacje i
cyrkowe sztuczki lokalsów. To tylko krótki wstęp do tej artystyczno-społecznikowskiej
awangardy, w 75 procentach finansowanej ze środków publicznych, osadzonej po
tej stronie kanału, po której są gigantyczne bloki, problemy społeczne i
wysokie zagęszczenie migrantów.
W tymże
miejscu zainaugurowany został festiwal Sonic Protest - dwa wieczory z rzędu
publiczność oglądała występy Colectif Astereotypie i doprawdy bombastycznie
pomyślany projekt We Have an Anchor. Zostaliśmy przywitani przez nietypowego
konferansjera, który wyrzucił z siebie kilkuminutową składankę sensownych słów
zlepionych w zeskreczowanej formie w na poły zrozumiałe, na poły absurdalne
przemówienie. Było o tym, że Sonic Protest to BARDZO awangardowy, BARDZO skomplikowany
festiwal. Zblazowanym paryżanom w to graj.
Colectif Astereotypie był
fenomenalnym wejściem w klimat festiwalu, który, eksplorując różne artystyczne
formy i formaty, zajmował się będzie społecznymi problemami. W końcu jak
protest, to protest. Colectif przedstawia się jako mówiony rock nietypowy - w
skład wchodzi perkusista, gitarzysta, basista, klawiszowiec i dwójka
akordeonistów - ci ostatni śpiewają niektóre utwory, pozostałymi zajmuje się jeszcze
dwóch wokalistów. Mieliśmy do czynienia z czterema różnymi głosami,
temperamentami, osobowościami, świetnie składającymi się w całość ze
zróżnicowaną muzyką. Ta przechodziła od subtelnych post-rockowych motywów,
przez math rocki, aż po słodki akordeonowy folk, z całym mnóstwem półcieni i
wszystkiego, co pomiędzy. Nostalgia, punkowy sprzeciw i jazzująca poetyczność
odbijały się w świetnych recytacjach - czterech artystów przeżywało swoje
teksty do szpiku, mówiąc o swoim życiu w Paryżu, o swoich problemach ze
społeczeństwem i o tym, które leki lubią, a które nie działają na nich
najlepiej. Dość szybko uświadomiłam sobie, że ta niezwykła orkiestra składa się
w połowie z osób autystycznych, których niezgrabne ruchy i gestykulacje, trochę
nieobecność, a trochę przerysowana, nieograniczona społecznym kontraktem
ekspresja zdradzały ten fakt. A koncert z ich udziałem był niebywałym
przeżyciem - artystyczna forma bez zarzutu, kontakt z publicznością
bardzo dobry, zaangażowanie ponad przeciętne. Kiedy bodajże najbardziej
dotknięty chorobą artysta zapowiedział niespodziankę, okazało się, że pozostali
muzycy nie wiedzieli nawet o tym, że dwójka z recytatorów przygotowała cover
jakiejś popowej piosenki, na klawisze i wokal (który okazał się w tym przypadku
kompletnie niewytrenowany, rozbrajająco uroczy). Ach, zainspirowany otoczeniem
wokalista urządził jeszcze wcześniej pokaz breakdance do ostatniego
programowego utworu. Colectif uwiódł publiczność, przełamując stereotypy na
temat autystycznych osób, pokazując ich w glorii artystycznego procesu i
trudnej, scenicznej sytuacji udziałem setek osób, z którą radzą sobie
wyśmienicie. Pierwszy udany protest tej edycji.
Tego, co wydarzyło się w
pierwszej części wieczora, nawet scena pełna twoich największych idoli nie jest
w stanie prześcignąć. We Have an Anchor, projekt składający się z pokazu
filmowego Jema Cohena i granej do niego na żywo muzyki przez ludzi, o których
nawet nie śniłam na jednej scenie, nie dokonał rzecz jasna tej sztuki - był po
prostu podróżą w zupełnie inne realia, do tego w pewnym sensie przewidywalne.
Miałam uczucie, że wybieramy się w mentalne i ideologiczne przestrzenie, które
uwielbiają takie postaci jak Efrim Menuk, polityczne subteksty od lat
eksplorowane przez takich muzyków jak Guy Picciotto, Jessica Moss, Sophie
Trudeau, Griffin, Billotte i White. W kółku, na podłodze wyścielonej efektami,
pedałami, piecami, instrumentami, siedzą bohaterzy waszyngtońskiej sceny
post-hardcore sprzed dekad, byli kanadyjscy skłottersi, śmietanka artystycznej
kontestacji status quo, zadeklarowani przeciwnicy neoliberalnego kapitalizmu,
skompromitowanej pseudodemokracji, degradacji jakości życia i środowiska,
generalnej i wszechobecnej erozji cywilizacji, z którą na co dzień obcujemy, i
do której mniej lub bardziej świadomie się dokładamy.
Jem Cohen: We Have An Anchor from EMPAC @ Rensselaer on Vimeo.
We Have
an Anchor to film prowadzący widza w dziwną, senną podróż po Cape Breton w
Nowej Szkocji, gdzieś na oderwanym skrawku lądu, który, jak opowiada geolog
cytowany w filmie, powstał w wyniku zderzenia kontynentów miliony lat temu.
Drobne odpryski rozproszyły się po oceanie - część została przy Kanadzie, część
znalazła się przy Europie, pozostając sobie wciąż geologicznie pokrewna. Ponad
godzinne dzieło składa się z sekwencji zdjęć dokumentujących tamtejsze realia,
niemej eksploracji tematów bliskich GY!BE czy Fugazi. Obserwujemy pustoszejące
miejsce ze śladami wcześniejszej świetności, industrializacji, ludzkiej aktywności
- rozkładające się po cichu domy w lesie, fotografowane rok po roku, opuszczone
prowincjonalne kościoły, samotny cmentarz na tle migoczącej po drugiej stronie
zatoki fabryki czy rafinerii, trupy zwierząt, którymi nie ma się kto zająć i
wszechogarniający spokój typowy dla miejsca wracającego powoli do dominium
natury, niezarażonego intensywną ludzką aktywnością.
Muzyka dopełnia tego wrażenia -
hymny i folkowe piosenki śpiewane przez Billotte są cudownie idylliczne,
wypełnione tęsknotą za dziewiczym, nietkniętym, harmonijnym miejscem, którym
Cape Breton znów jest. Dramatyczniejsze momenty zdarzały się raczej wtedy,
kiedy na horyzoncie pojawiał się gigantyczny wycieczkowiec albo zdjęcia
samotnych słupów elektrycznych. Współpraca tak specyficznej grupy muzyków
przyniosła spodziewane rezultaty - to jak oglądanie filmu z muzyką GY!BE mniej
więcej, dramatyczne, mistrzowsko dopracowane, pełne niedopowiedzeń i niepokoju.
Tu protest nie został zwerbalizowany - ale przejawiał się w podtekstach, w
cytatach wplecionych w narrację obrazu: poezja, fragmenty książek
historycznych, wypowiedzi osób pędzących życie eremitów na końcu świata,
zdychająca krowa, ujęcia cmentarzy i powracający regularnie obraz nieznużonego
morza. Protest eklektyczny, dla oświeconych i przygotowanych, dla punków w
wyprasowanych koszulach. Czekam na ciąg dalszy.
z Paryża Natalia Skoczylas
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.