WYTWÓRNIA: Virgin
WYDANE: 31 marca 2015
Minęły trzy lata od czasu, kiedy
ceniona post-rockowa grupa Godspeed You! Black Emperor zaskoczyła
swoich fanów, wypuszczając czwarty długogrający album po dekadzie
wydawniczej przerwy. Jako że od ostatnich kilku lat rock
instrumentalny zdaje się boksować w miejscu, zarówno krytycy, jak i
słuchacze przywitali kanadyjską załogę z otwartymi ramionami.
Płyta Allelujah! Don't Bend! Ascend! (niegasnąca miłość zespołu
do wykrzykników chyba na zawsze pozostanie zagadką) zebrała
pozytywne recenzje, wyróżniając się na tle coraz bardziej
matowego post-rockowego krajobrazu. Od strony czysto muzycznej, zawartość krążka zdawała się nieco zazębiać z muzyką innej
kapeli członków GY!BE - Silver Mt. Zion. Mam tu na myśli głównie
lekko folkową oprawę w bliskowschodniej konwencji. Będąc przy
temacie projektów pobocznych, nie sposób nie wspomnieć o świetnie
przyjętym zeszłorocznym albumie
Fuck Off We Pour Light On Everything, prezentującym
bardziej ekstrawertyczne oblicze zespołu. Ekipa z Montrealu polubiła
głośne i hałaśliwe granie do tego stopnia, że postanowiła
przenieść pewne jego elementy do swojego macierzystego projektu.
Już sam początek nowej płyty zdaje
się zwiastować zmianę w podejściu do grania. Potężnie brzmiące
bębny, a w ślad za nimi monumentalnie kroczący gitarowy riff. Zero
półśrodków, zapomnijcie o mozolnie budowanych crescendach z
poprzednich płyt. Po tym zaskakującym otwarciu całość powoli
zaczyna przypominać muzykę GY!BE, jaką dobrze znamy – jest
podniośle i epicko, choć ta epickość ma również trochę inną
barwę, mniej dramatyczną niż na poprzednich albumach. Momentami
dość mocno przypominało mi się bluesowo-drone'owe Earth, ale mam
wrażenie, że gdzieś w tym wszystkim brakuje obrazowości, która od
samego początku była wizytówką Godspeedów. Dalej „Peasantry
or 'Light! Inside of Light!'”
płynnie przechodzi w trwający 10 minut „Lambs' Breath” i tutaj
przyszła pora na kolejne zaskoczenie.
Bezlitosne sprawdzanie granic
możliwości sprzętu w postaci długich drone'owych walców zawsze
było czymś w rodzaju idée
fixe Kanadyjczyków, lecz nigdy w tak surowym i hałaśliwym wydaniu.
Po raz kolejny przyszło mi skonstatować z zaskoczeniem, jak bardzo
śmiały i bezpośredni jest to materiał. „Asunder, Sweet” to kawałek
w zasadzie bliźniaczy do poprzedniego, z tym że tutaj histerycznym
zawodzeniom gitarowego wzmacniacza akompaniują skrzypce. Ostatni akt
w postaci 14-minutowej suity, „Piss Crowns Are Trebled” jest
mistrzowskim popisem łączenia orkiestralnej konwencji ze spacerockowym jammowaniem.
Od
pierwszej do ostatniej sekundy trwania płyty nie ulega wątpliwości,
że mamy do czynienia z muzyką zespołu, który gra we własnej
lidze. Gdy mowa o konstruowaniu zapierających dech w piersiach,
wielowymiarowych utworów na granicy rocka, folku i noise'u, nie widzę
dla Godspeedów poważniejszych konkurentów, nawet jeśli premierowe
dzieło wypada skromnie na tle szczytowych osiągnięć oktetu. Nie
zmienia to faktu, że materiał mający potencjał na epkę
niepotrzebnie rozciągnięto do rozmiarów długogrającego albumu.
Dałoby się z niego spokojnie wyciąć 10 minut muzyki i jeśli
wpłynęłoby to jakoś na odbiór całości, to tylko pozytywnie.
Można powiedzieć, że po wydaniu Asunder,
Sweet And Other Distress ogromny kredyt zaufania dla kapeli przesadnie nie stopniał, choć
miejsca w czołówce grudniowych podsumowań dla tego tytułu raczej
grzać nie zamierzam.
7
Jakub Gąsiorowski
POLECAMY LEKTURĘ:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.