WYTWÓRNIA: Virgin Records
WYDANE: 23 marca 2015
To kapitalne uczucie, kiedy śledzisz losy artysty od samych początków. Gdy widzisz, jak dojrzewa z płyty na płytę. Jak się zmienia, jak inaczej zaczyna postrzegać rzeczywistość, jak zmienia się z nastolatki w pełni ukształtowaną kobietę - i psychicznie, i muzycznie. Laura Marling z każdym kolejnym wydawnictwem przedstawiała się słuchaczom w innej odsłonie. Każda płyta ukazywała inną twarz brytyjskiej piosenkarki. Oczywiście początki były podobne, młoda dziewczyna z Anglii chwyta za gitarę i gra, gra, gra delikatne nu-folkowe, czytaj oparte w mocnej wierze na indie popie piosenki, tu o sobie, tu o chłopaku, o miłości, uczuciach, wzlotach i upadkach. Tematyka przez te wszystkie lata u Laury się nie zmieniła. Zmienił się nastrój i charakterystyka wyrażania emocji. Bo od czasu Alas, I Cannot Swim minęło siedem lat, Marling nie ma już osiemnastu, tylko dwadzieścia pięć lat w swoim dowodzie, a deszczową i kameralną Anglię zamieniła na słoneczne i pełne przepychu Los Angeles, by w roku ubiegłym znowu wrócić w swoje domowe strony. O ile jednak wpływy Eversley, Reading i później Londynu dało się usłyszeć na wszystkich czterech płytach, nawet wydanym dwa lata temu, już podczas pobytu w LA Once I Was an Eagle, tak Short Movie w całości prezentuje inspiracje, (powtórzę to słowo ponownie) wpływy i życie w Stanach Zjednoczonych. Tak, ta płyta odbiega od debiutu, odbiega od I Speak Because I Can i odbiega też od A Creature I Don't Know (tutaj już w mniejszym stopniu), jednak leży bardzo blisko Once I Was an Eagle. Czy to źle? Nie, skądże, bo piąte studyjne wydawnictwo Laury Marling podkreśla jej kobiecość, jej pewność siebie i odrzuca wszelkie powiązania z Laurą-nastolatką. I nawet jeśli miło było (i nadal jest) sobie czasem posłuchać „Goodbye Englang (Covered in Snow)”, „Ghosts”, „Cross Your Fingers” czy „Blackberry Stone”, tak w 2015 roku takie melodie, takie lekko naiwne, bardzo dziewczęce kompozycje byłyby po prostu, w przypadku Marling, nienaturalne i fałszywe.
Jest wiele odmian folku. Jest folk spod znaku Andrew Birda (częste zwroty w stronę symfonicznych motywów, używanie szerokiego instrumentarium, wpływy country), jest taki kojarzony z Sonny and the Sunsets (mieszanina old-country i czasami post-punku z naleciałościami noise'u), jest też przecież Sam Amidon, który albo uderza w typowy, nazywany przez lastfm contemporary folk, albo nagrywa na własną modłę stare ludowe piosenki z Ameryki. Jest też Sufjan Stevens, który muzykę traktuje bardzo rozlegle, zresztą aż głupio o tym w tym miejscu pisać (wszyscy chyba wiedzą, jak to z nim jest). Są też masy folkowych zespołów, które nawet koło folku nie leżały, bo użycie banjo czy kontrabasu lub akustycznej gitary to po prostu nieśmieszny żart i w tym przypadku mowa o Momford and Sons, o of Monsters and Men, o Passengerze, o Tomie Odellu, o Noah and the Whale czy też Dry the River. Takich potworków i potworów w muzycznym folkowym światku jest dużo więcej, ale nie o to tutaj chodzi, żeby piętnować (chociaż trzeba, trzeba i jeszcze raz należy). Rzecz jednak w tym, że gdyby Laura nie zrobiła tego kroku naprzód, być może - b y ć m o ż e - dziś jeździłaby w trasy właśnie z Mumfordami lub innymi kiepskimi składami. Na szczęście Laura postawiła na szczerość i słuchaczy ukształtowanych muzycznie, czyli nie takich, którym byle gitara w piosence kojarzy się z rockiem, a akustyk oznacza folk. Brrrr, nie do pomyślenia.
Pierwsze wzmianki zmiany stylistyki czy też zainteresowań u Laury pojawiły się w 2010 roku. To było takie przebłyski oczywiście, takie chmurki na radosnym czy też beztroskim niebie Angielki, które akcentowały jej zmianę. I Speak Because I Can to nadal był taki lekko naiwny, uroczy folk, jednak już otwierające płytę „Devil's Spoke” czy „What He Wrote” akcentowało siłę głosu Marling i jej pewność siebie przy chociażby grze bardziej melancholijnych utworów. A Creature I Don't Know i w końcu Once I Was an Eagle dokonały przewrotu. Piosenki przestały być piosenkami, a zaczęły być pełnymi utworami. Takimi, za pomocą których Laura podkreślała swoje emocje, którymi rysowała w pełni ukształtowane myśli i którymi zanurzała się w odmęty muzycznej melancholii. Marling postawiła nie na proste kompozycje oparte na kilku akordach i słodkim śpiewie, odrzuciła je na rzecz głębokich, a przede wszystkim smutnych melodii i siłę swojego głosu. Ten stał się bardziej wyrazisty, cięższy, jednym słowem mocniejszy. Zresztą sama okładka już na to wskazywała. Na przedstawienie i podkreślenie kobiecej strony Marling. Ukształtowanej i pewnej swojego. A takie utwory jak „Take the Night Off”, „Master Hunter”, „Where Can I Go” czy „You Know” tylko to potwierdzało. No i lata mijały, dokładnie trzy, a Laura przygotowywała swój nowy album. Album, który musiał być jeszcze lepszy niż wszystkie wcześnie, bo jeśli postawiło się „dee”, to należałoby pójść za ciosem i dorzucić „eeeee”, czyli płytę numer pięć, a płytę numer pięć z jeszcze lepszym materiałem. Wiadomo, to zadanie dość trudne, by z każdym kolejnym krążkiem podnosić poprzeczkę i przygotowywać kolejne świetne utwory. A Laura?
A Laurze się udało.
Kolejny raz udowodniła, że potrafi nagrywać piękne i przejmujące, co tu dużo gadać, hity. Hitami są praktycznie wszystkie nagrania z Short Movie, chociaż gdy ukazywały się single, miałem mieszane uczucia. „Laura nigdy wcześniej nie była aż tak amerykańska” - myślałem sobie i dodawałem w rozważaniach: „Czy to dobrze? Czy może jednak nie?”. Świat i życie nie lubią niewyjaśnionych sytuacji, nienawidzą nijakości, nie trawią zdań bez kropek na końcu. Dlatego, choć przy pierwszych odsłuchach „I Feel Your Love” i „Short Movie” miałem dość mieszane uczucia, tak już „False Hope” porywało. Chwytało wszystko i to wszystko jednocześnie zmuszało do powrotów do pozostałej dwójki. Opłaciło się, bo po dłuższym słuchaniu, wsłuchaniu, przesłuchaniu, przekontemplowaniu opinia może być jednak - to cholernie dobre utwory, będące znakomitą laurką tego, co znalazło się na Short Movie.
To, co przykuwa uwagę już na starcie, to znaczne postawienie na intonację, na melodykę i brzmienie gitary elektrycznej. Ta z rzadka pojawiała się wcześniej u Marling. Wieść gminna niesie, a raczej Rolling Stone, że gdy Laura dostała od swojego taty Gibsona 335, diametralnie zmieniła swoje podejście do muzyki. To słychać, szczególnie w singlowym „False Hope”, utworze energicznym i o większej niż dotychczas agresji. Sam sposób gry też się zmienił. Pamiętamy Laurę z przeszłości, fingerpicking, delikatne melodie, uroczy śpiew. On nadal się pojawia, ale w mniejszym stopniu. Riffy są wyraziste, pełne i przebojowe. Utwory nabrały dynamicznego wydźwięku, o jaki wcześniej chyba nikt nie podejrzewał Marling. Tematyka? Ta sama - miłość, uczucia, życie Laury, życie w ogóle, tylko z większym ładunkiem emocjonalnym.
Tak jest już otwierającego album „Warrior”, przestronnego utworu, pełnego pogłosów, opartego na nieco bluesowej gitarze, co dodatkowo wzmacnia chamberowy nastrój i głosie Laury, umiejscowionego między subtelną melodią i ambientowymi szumami w tle, unoszącymi się nad gitarą i śpiewem. To, co towarzyszy temu kawałkowi, to pewien niepokój i skojarzenia z albo starą, dobrą Rykardą Parasol, albo z twórczością Nicka Cave'a. Urocze i bardzo wciągające rozpoczęcie Short Movie. Po tym dość tajemniczym utworze przychodzi czas na prawdziwy highlight piątego albumu Laury. „False Hope”, które zostało zainspirowane przeżyciami Marling, gdy Nowy Jork nawiedził Huragan Sandy. Niepokojąca, dość burzowa w swoim wydźwięku gitara potęguje atmosferę i nadaje mu dynamiki (patrz końcówka poprzedniego akapitu). „Walk Alone” to z kolei jeden z piękniejszych utworów na Short Movie. Delikatny, okraszony wysokimi i uspokajającymi myśli, czasami niemal rozklejającymi (przy wyśpiewywanym I can't walk alone) smykami. Do nich dołącza równie wysoko wyciągany śpiew Laury. Rany, nie sądziłem, że ona umie tak ładnie podchodzić pod takie tony, jakie usłyszymy podczas I just need a little more time I just need a little more highs, bo to, że głos Marling potrafi pływać wraz z melodią, wiemy od dawna (I just need a little something from you). To wyciąganie powtarza się też w większości melorecytowanym „Stranger”. Przecież podczas Do you know how strange I love you? można się w Laurze wręcz zakochać, tak słodko to brzmi, tak uroczo ona to wyśpiewuje.
Co warto podkreślić, Laura Marling naprawdę udanie balansuje na tej płycie nastrojami. Pomysłowo równoważy akustyczne ballady z tymi utworami, które postawiła nagrać na „rockowo”. A ta jej nowa twarz naprawdę się sprawdza. Pisałem na górze gdzieś, że to ta szczera odsłona, dojrzała, pewna siebie. Tak, to frazesy, czasem można to uznać za puste słowa, ba, w większości przypadków takie teksty są tyleż trafne, co rzucanie hasłami magiczne, bajeczne, czary i inne po prostu durne określenia często spotykane w muzycznych internetach. Ale, kurczę, Short Movie, jakkolwiek to zabrzmi, świadczy o chyba w pełni ukształtowanej artystce. Nie gwiazdce, nie sezonówce, nie kolejnej zdolnej, ale właśnie o Laurze-artystce przez wielkie AAAAAaaaaaaaaaaaa, idolce nastolatek i obiekcie westchnień nastolatków i tych starszych. I dziewczynie jednocześnie wyglądającej na osobę skromną, cichą.
Słuchając Short Movie, i porównując te utwory do wcześniejszych piosenek, przypomina mi się jedna z koncertowych przygód Laury, jeszcze przed wydaniem epki The London Town. Laura miała wtedy zaledwie 17 lat i miała grać w Revue Bar. Revue Bar to taki niby klub. Niby, bo to striptizowy klub dla gejów. Po soundchecku podszedł do niej manager klubu i poprosił o dowód, którego Laura oczywiście nie miała. Dość powiedzieć napisać, że do Revue wpuszczano dopiero od 21. roku życia. A że nie miała, to ją wyproszono. I grała przed klubem, aż nie przyjęto jej do innego pubu na tej samej ulicy. I teraz, jakieś osiem lat po tamtym zdarzeniu, mając pięć studyjnych płyt na koncie i będąc jedną z ważniejszych folkowych piosenkarek na świecie, ta anegdotka wydaje się być jeszcze ciekawsza. A Laura przebiła samą siebie i po najlepszej w swoim dorobku w 2012 roku płycie Once I Was an Eagle nagrała w 2015 roku najlepszą w swoim dorobku i życiu płytę. A jej tytuł to Short Movie.
9
Piotr Strzemieczny
Bookerzy festów i gigów, zastanówcie się czasem, czy warto ściągać te same odgrzewane kotlety i marnych artystów, będących chwilę na fali lub przemawiających do gustów muzycznych parówek. Może czas postawić u nas w Polsce na kogoś, kto ma ten pieprzony talent, gra w Europie w najlepsze i z płyty na płytę przebija swoje możliwości?
POLECAMY LEKTURĘ:
RECENZJA: Laura Marling - Once I Was an Eagle
RECENZJA: Laura Marling - A Creature I don't Know
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.