Dwadzieścia trzy lata na karku i czwarta długogrająca płyta. Kariera Laury Marling może robić wrażenie. A nowy album to kolejny dowód na jej geniusz.
Laura wróciła z nowym albumem i można powiedzieć, że prawie nic się nie zmieniło. Nadal jest emocjonalnie, smutno, o miłości i innych demonach. Główna różnica, w porównaniu z wcześniejszymi wydawnictwami? Najnowszy krążek jest naładowany jeszcze większą dawką melancholii. No i Marling dorosła - to spokojnie zauważymy.
Jest ciężej niż wcześniej. Głos Laury stał się głębszy,
mocniejszy. To już nie kolejna brytyjska nu-folkowa gwiazdka, która wolny czas
zabijała spotykając się z idolami wyspiarskiej indie-folkowej młodzieży,
Charlie Finkiem i Marcusem Mumfordem. Artystami, którzy pod przykrywką
"folklorystycznego grania" przemycali proste i banalne brzmienia, a
na domiar potwierdzenia swojej "swojskiej" przynależności wyciągali
banjo czy kontrabas. Laura, jak wszyscy dobrze wiemy, zaczynała od prostych
folkowych utworów, takich ballad na akustyczną gitarę i wokal. I nawet jeśli to
nie były jakieś wyrafinowane aranżacje, melodie opierały się na trzech czy
czterech akordach, które spokojnie można było powtórzyć w domowym zaciszu, to
te piosenki działały na świadomość, były po prostu ładne. Tak Marling zbudowała
swoje dwa pierwsze albumy, Alas, I Cannot
Swim i I Speak Because I Can.
Zmiana przyszła wraz z wydanym w 2011 A Creature I Don't Know. Utwory stały się
cięższe, smutniejsze i bardziej mroczne, a sama artystka wydawała się być
bardziej ukształtowaną osobą. Takie piosenki jak "The Muse",
"The Beast" czy "Night After Night" odkryły nowe oblicze
Laury Marling, której coraz bliżej było do Joni Mitchell niż Laury z czasów
chociażby "Ghosts". Trzecim albumem wszyscy się zachwycali i pisali,
że to ten "najbardziej dojrzały", ten "najlepszy". I to był
błąd, który życie zweryfikowało po kolejnych dwóch latach. Cóż, mylić się
rzeczą ludzką, a nagrać Once I Was an
Eagle to prawdziwy majstersztyk.
Już premierowe single udowadniały, że warto będzie czekać na
Once I Was an Eagle. Melancholijne
brzmienie, które charakteryzowało A
Creature I Don't Know zyskało dodatkowego podparcia - pewności przy
komponowaniu. Tutaj każdy dźwięk, każde naciśnięcie struny i każde uderzenie
perkusji jest przemyślane, a odpowiednie natężenie głośności znajduje swoje
ujście i uzasadnienie. Tak samo, jak uzasadniona jest kolejność utworów na
nowym wydawnictwie. Początek to niemal bezczelne nabijanie się ze słuchaczy,
stworzenie pięknej kompozycyjnej sagi, której za żadne skarby nie można i nie
powinno się rozdzielać. Bo zaczynając od "Take the Night Off" utwory
niemalże płyną, dryfują, przenikając się jeden w drugi i następny, i następny, nie
pozwalając na przerwanie. Tych piosenek się nie słucha, je się chłonie, bo Marling
tworzy historie, opowiada je pełniąc rolę narratora przy akompaniamencie
smutnych melodii. Wyjątkiem jest niewątpliwie najjaśniejszy na albumie
"Master Hunter", promujący płytę singiel, który tak naprawdę napędza
całe wydawnictwo i potwierdza kunszt kompozytorski Laury. Oczywiście to nie
jedyny warty uwagi moment Once I Was an
Eagle, bo tych perełek jest całkiem sporo.
Urzeka przede wszystkim współpraca Marling z Ethanem Johnem,
który odpowiada za perkusję oraz wiolonczelistką Ruth De Turbeville. Cała
trójka stanęła na wysokości zadania w "Take the Night Off" i
pozostałych kawałkach z początku płyty. "I Was an Eagle" może
kojarzyć się, patrząc przez pryzmat zgromadzonego i stopniowo rozładowywanego
napięcia, z "The Muse". W "You Know" Laura pełni rolę
narratora, który niemal melorecytuje swoją opowieść, ciągnąc ją do akustycznej,
niemal purytańskiej ballady "Breathe". Największy wpływ Joni Mitchell
zauważyć można w przejmująco melancholijnym, okraszonym zawodzącą gitarą
"Little Love Caster". Smyki i tamburyn w "Devil's Resting
Place" przywodzą w pamięci celtyckie rejony, a zadymiony wokal Marling
nadaje utworowi pubowego klimatu.
Swoistą zmianę wnosi trwający nieco ponad dwie minuty,
oparty w głównej mierze na brzmieniu wiolonczeli "Interlude" i od
tego momentu płyta rozpoczyna swoje "drugie życie". Utwory stają się
żywsze i takie jakby jaśniejsze. Pierwszym potwierdzeniem jest "Uninde",
ballada o wodnej nimfie. Wpływy muzyki gospel, czyli efekt przeprowadzki do
Stanów Zjednoczonych, to dwa kolejne nagrania - "Where Can I Go?" i "Once".
Nagrania bardzo dobre, dojrzałe.
Słuchając Once I Was
an Eagle aż ciężko uwierzyć, że Laura to ta sama osoba, której nie wpuścili
kiedyś do Revue Bar w Londynie, choć miała wtedy grać jeden ze swoich
pierwszych koncertów. Powód? Była za młoda, aby wejść do klubu.
Laura, mimo swoich dwudziestu trzech lat, jest już w pełni
ukształtowaną artystką, którą oczywiście można porównywać do Joni czy Boba
Dylana, czy każdego innego wielkiego ze świata gitary akustycznej, ale za
każdym razem wszystkie próby będą nieudane. Bo słuchając jakiegokolwiek
nagrania piosenkarki wiemy, że "to Laura Marling", nie kto inny. To
świadczy o klasie, to podsumowanie wielkości brytyjski. A to przecież nadal
dopiero początek.
8.5
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.