niedziela, 23 czerwca 2013

Recenzja: Laura Marling - "Once I Was an Eagle" (2013, Virgin)

Dwadzieścia trzy lata na karku i czwarta długogrająca płyta. Kariera Laury Marling może robić wrażenie. A nowy album to kolejny dowód na jej geniusz.











Laura wróciła z nowym albumem i można powiedzieć, że prawie nic się nie zmieniło. Nadal jest emocjonalnie, smutno, o miłości i innych demonach. Główna różnica, w porównaniu z wcześniejszymi wydawnictwami? Najnowszy krążek jest naładowany jeszcze większą dawką melancholii. No i Marling dorosła - to spokojnie zauważymy.

Jest ciężej niż wcześniej. Głos Laury stał się głębszy, mocniejszy. To już nie kolejna brytyjska nu-folkowa gwiazdka, która wolny czas zabijała spotykając się z idolami wyspiarskiej indie-folkowej młodzieży, Charlie Finkiem i Marcusem Mumfordem. Artystami, którzy pod przykrywką "folklorystycznego grania" przemycali proste i banalne brzmienia, a na domiar potwierdzenia swojej "swojskiej" przynależności wyciągali banjo czy kontrabas. Laura, jak wszyscy dobrze wiemy, zaczynała od prostych folkowych utworów, takich ballad na akustyczną gitarę i wokal. I nawet jeśli to nie były jakieś wyrafinowane aranżacje, melodie opierały się na trzech czy czterech akordach, które spokojnie można było powtórzyć w domowym zaciszu, to te piosenki działały na świadomość, były po prostu ładne. Tak Marling zbudowała swoje dwa pierwsze albumy, Alas, I Cannot Swim i I Speak Because I Can.

Zmiana przyszła wraz z wydanym w 2011 A Creature I Don't Know. Utwory stały się cięższe, smutniejsze i bardziej mroczne, a sama artystka wydawała się być bardziej ukształtowaną osobą. Takie piosenki jak "The Muse", "The Beast" czy "Night After Night" odkryły nowe oblicze Laury Marling, której coraz bliżej było do Joni Mitchell niż Laury z czasów chociażby "Ghosts". Trzecim albumem wszyscy się zachwycali i pisali, że to ten "najbardziej dojrzały", ten "najlepszy". I to był błąd, który życie zweryfikowało po kolejnych dwóch latach. Cóż, mylić się rzeczą ludzką, a nagrać Once I Was an Eagle to prawdziwy majstersztyk.

Już premierowe single udowadniały, że warto będzie czekać na Once I Was an Eagle. Melancholijne brzmienie, które charakteryzowało A Creature I Don't Know zyskało dodatkowego podparcia - pewności przy komponowaniu. Tutaj każdy dźwięk, każde naciśnięcie struny i każde uderzenie perkusji jest przemyślane, a odpowiednie natężenie głośności znajduje swoje ujście i uzasadnienie. Tak samo, jak uzasadniona jest kolejność utworów na nowym wydawnictwie. Początek to niemal bezczelne nabijanie się ze słuchaczy, stworzenie pięknej kompozycyjnej sagi, której za żadne skarby nie można i nie powinno się rozdzielać. Bo zaczynając od "Take the Night Off" utwory niemalże płyną, dryfują, przenikając się jeden w drugi i następny, i następny, nie pozwalając na przerwanie. Tych piosenek się nie słucha, je się chłonie, bo Marling tworzy historie, opowiada je pełniąc rolę narratora przy akompaniamencie smutnych melodii. Wyjątkiem jest niewątpliwie najjaśniejszy na albumie "Master Hunter", promujący płytę singiel, który tak naprawdę napędza całe wydawnictwo i potwierdza kunszt kompozytorski Laury. Oczywiście to nie jedyny warty uwagi moment Once I Was an Eagle, bo tych perełek jest całkiem sporo.

Urzeka przede wszystkim współpraca Marling z Ethanem Johnem, który odpowiada za perkusję oraz wiolonczelistką Ruth De Turbeville. Cała trójka stanęła na wysokości zadania w "Take the Night Off" i pozostałych kawałkach z początku płyty. "I Was an Eagle" może kojarzyć się, patrząc przez pryzmat zgromadzonego i stopniowo rozładowywanego napięcia, z "The Muse". W "You Know" Laura pełni rolę narratora, który niemal melorecytuje swoją opowieść, ciągnąc ją do akustycznej, niemal purytańskiej ballady "Breathe". Największy wpływ Joni Mitchell zauważyć można w przejmująco melancholijnym, okraszonym zawodzącą gitarą "Little Love Caster". Smyki i tamburyn w "Devil's Resting Place" przywodzą w pamięci celtyckie rejony, a zadymiony wokal Marling nadaje utworowi pubowego klimatu.

Swoistą zmianę wnosi trwający nieco ponad dwie minuty, oparty w głównej mierze na brzmieniu wiolonczeli "Interlude" i od tego momentu płyta rozpoczyna swoje "drugie życie". Utwory stają się żywsze i takie jakby jaśniejsze. Pierwszym potwierdzeniem jest "Uninde", ballada o wodnej nimfie. Wpływy muzyki gospel, czyli efekt przeprowadzki do Stanów Zjednoczonych, to dwa kolejne nagrania - "Where Can I Go?" i "Once". Nagrania bardzo dobre, dojrzałe.

Słuchając Once I Was an Eagle aż ciężko uwierzyć, że Laura to ta sama osoba, której nie wpuścili kiedyś do Revue Bar w Londynie, choć miała wtedy grać jeden ze swoich pierwszych koncertów. Powód? Była za młoda, aby wejść do klubu.
Laura, mimo swoich dwudziestu trzech lat, jest już w pełni ukształtowaną artystką, którą oczywiście można porównywać do Joni czy Boba Dylana, czy każdego innego wielkiego ze świata gitary akustycznej, ale za każdym razem wszystkie próby będą nieudane. Bo słuchając jakiegokolwiek nagrania piosenkarki wiemy, że "to Laura Marling", nie kto inny. To świadczy o klasie, to podsumowanie wielkości brytyjski. A to przecież nadal dopiero początek.

8.5

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.