Ósma część ubiegłorocznych zaległości, a w niej DJ Rashad, Saint Pepsi i Alizzz. Poleca Tomasz Skowyra.
13 maja 2014, Southern Belle
Epki, epki, epki! I to wszystkie pod wezwaniem futurystycznych beatów. Przyznaję, że jeśli chodzi o nową muzykę, to ostatnio czymś takim karmię się non stop. Tym bardziej nadal ciężko mi uwierzyć, że Rashada Hardena nie ma już z nami, bo to była jedna z tych postaci, która przodowała w kreowaniu nowych, interesujących dróg w elektronice. Jego footworkowa wizja popu wniosła świeżość do lekko zamulonego poletka eksperymentatorów z samplami, dlatego ta śmierć odbiła się takim echem. A to, że gość mógł dostarczyć jeszcze wielu zaskakujących, a przy tym świetnych wydawnictw, udowadnia ten krótki zbiór. To może są tylko odrzuty z Double Cup, ale w niczym to nie przeszkadza. Tytułowy i „Come On Girl” może faktycznie brzmią jak nieco ogołocone, niewypełnione nadzieniem szkice, ale wciąż można łatwo uchwycić ten swoisty idiom Rashada. Ale już samplujący Bird And The Bee kawałek „Do It Again” oddycha pełnią wymuskanych tkanek i imponuje opracowaniem i inteligentnym rozegraniem (w drugiej części dzwoneczkowe tło wprowadza nowy wymiar z „Again And Again”). A „Somethin 'Bout The Things You Do” to już rasowy DJ Rashad z oldskulowym klaserem sampli (Ch-ch-ch-chaka-chaka-chaka Khan!), wariackim dozowaniem tempa i konkretnym groovem. I tylko szkoda, że z wiadomych powodów pewnie wielu takich tracków już nie usłyszymy.[6.5]
25 lutego 2014, wydanie własne
Ryan DeRobertis wciąż szuka swojego własnego języka, i wydaje się, że właśnie przy Gin City chyba się udało. O ile Hit Vibes udanie eksplorowało vaporwave'ową estetykę, dotykało french-touchu w bardzo sugestywny sposób, a momentami trącało nawet o chillwave'owe rejony, tak na najnowszej epce bitmejker dochodzi do konsensusu, scala wszystkie pomysły w jeden oddychający pełną piersią elektroniczny organizm z 2014 roku. W tytułowym openerze, przypominającym dźwiękową wycieczkę do japońskiego lunaparku, wreszcie dzieją się rzeczy, które jakoś tam obecnie najmocniej mnie interesują: zapożyczenia z r&b, footwoorku i innych ultra-nowoczesnych, podciętych bitów układają się w swoisty soundtrack do pędzącego z prędkością światła, post-internetowego życia. „Walking Talking” to z kolei nieistniejąca, samplowa wycinanka z Off The Wall, wciśnięta w groove wczesnego Basement Jaxx. Dalej „Baby” pachnie cloud-rapową, wychillowaną mgiełką, „Disappearing” to cykająca mozaika, z całą masą elementów napędzających mechanizm, a „Mr. Wonderful” chyba najmocniej oddaje vaporwave'owe konotacją łączące Saint Pepsi (nazwa zobowiązuje). Bonusik w postaci „Bieber” to stylowy modern-disco-digi-funk z pozdrowieniami dla pewnego kanadyjskiego gwiazdora. Także jest się z czego cieszyć i jest czego słuchać, choć to zaledwie pięć numerów (właściwie 5+1). A za jakiś czas poproszę LP w ten deseń.[7]
Jak widać, Mad Decent (a wraz z nim sublabel Jeffree's) rośnie w siłę i powoli urasta do jednej z najważniejszych oficyn wydających naprawdę nową muzykę. O pannie Liz zdarzyło mi się już napisać parę słów, cały czas obserwuję gościa o aliasie 813, który wypuścił opatrzoną uroczym coverem epkę XOXO, (może pojawi się w jednym z kolejnych bloków, bo też mocna rzecz), ale dopiero całkiem niedawno zrozumiałem, że to prawdopodobnie Cristian Quirante jest najjaśniejszą postacią skupionych wokół wytwórni artystów. Jego bezwzględną, nieugiętą i skrajnie maksymalistyczną filozofię inkorporowania w dźwiękowy materiał wszystkiego, co obecnie zajebiste w popie (skrawki future r&b, footworkowa rytmika, hip-hopowe nawijki, jungle'owe pętle, prężne basy, obłędne ferie syntezatorowych wzorków, delikatne pady, słodkie klawisze, progresywne house'iaste motywy, wątki komercyjnego popu and many, many, many, many more) można chyba porównać tylko z tym, co wyrabia KNOWER. I teraz odrobina smutku: gdyby muzyczna część świata widziała, co się KURWA dzieje na Sunshine, to już dawno nikt nie słuchałby miałkich i płaskich gówien promowanych przez opiniotwórcze portale w USA i UK. Niestety, wciąż tylko nieliczni dostrzegają w tytułowym wałku pop przyszłości, potrafią bezbłędnie przejść rozpierdalający labirynt „I C U”, gaszą swoje pragnienie orzeźwiającym drinkiem „That Gurl”, aż wreszcie odbywają kilka podróży w wehikule czasu naraz: w przyszłość, w przeszłość, znowu w przyszłość, i znowu i znowu, a wszystkie bilety funduje „What If”. Jak na razie Sunshine to znak firmowy wszystkich tych niepojęcie płodnych, rozbestwionych, pomysłowych, ale i znudzonych obecną muzyką młodych producentów, którzy co jakiś czas wywracają, a przynajmniej próbują wywrócić, wszystko do góry nogami. Alizzz to projekt, któremu to się najzwyczajniej udało. Kolejny cios z jego strony może być nokautujący. Nie mam nic przeciwko.[7.5]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.