poniedziałek, 5 stycznia 2015

RECENZJA: Msza Święta w Altonie - Bezkrólewie




WYTWÓRNIA: Requiem Records
WYDANE: lipiec 2014
KUP: Serpent.pl (CD)

No i stało się. Msza Święta w Altonie nagrała pełen album, który - co tu dużo pisać - wymiata. W kategorii chaotycznego, rozimprowizowanego jazzu chyba król się znalazł, chociaż połączone siły kIRk i Altony usilnie sugerują, że panuje Bezkrólewie. Tak, ta płyta brzmi jak bezkrólewie, bo jest mrocznie, ciężko, niemal dramatycznie. I to wszystko plusy.

Bezkrólewie to cholernie ciężki materiał, ale w przypadku tego zespołu i tego odłamu jazzu nigdy nie może być mowy o kompromisach. Impro-jazz albo się czuje i docenia, albo odrzuca w przedbiegach. Nie mam zamiaru kogokolwiek z fanów gównianej, opisywanej tam czy gdzie indziej muzyki namawiać do polubienia Mszy Świętej. Ba, nawet nie będę korespondował z tymi złymi duszami. Wystarczy tylko przybić pieczęć Q przy tym wydawnictwie, podsumowując najważniejsze motywy Bezkrólewia. To będzie krótki tekst, bo i sam materiał broni się najlepszym możliwym sposobem.

Muzyką.

Msza Święta w Altonie ma dobrą prasę. Ma też na swoim koncie dobre koncerty. Muzycy kolektywu nie są nowicjuszami, a swoją klasę potwierdzali działalnością kIRk czy impro mitingami w Eufemii czy Chmurach (czy w innych klubokawiarniach). Mają też Bezkrólewie, swoje stosunkowo najnowsze dzieło. Dzieło, tak, bo takimi kategoriami można nazywać tę płytę. Album-kolos, który od otwierającego „Podniesienia” dostarcza słuchaczom nieźle schizofrenicznego łomotu. Kakofonicznej, na pierwszy rzut ucha, jatki instrumentów w rytm zasady każdy sobie, by tak naprawdę tworzyć spójne kompozycje przedstawiające chaotyczny świat artystów. Słowo artyści może dla wielu wydawać się przegięciem, w końcu nie ma tutaj pięknych damskich wokaliz znad fiordowej krainy, nie ma syntezatorów tak delikatnie łachoczących uszka i nie ma też żywej elektroniki do potupania czy magicznie wybrzmiewających harmonii tworzących piękne synthpopowe/electropopowe baśnie tysiąca i jednej nocy. W końcu każdy może wziąć trąbkę i podmuchać w niego co sił w płucach, wydając niemal onomatopeiczne dźwięki, odgłosy urwane, bez ładu i składu. Każdy może chwycić za gitarę i pobrząkać w struny i poczuć się jak Lenny Kravitz! Nie ma przeciwwskazań, by ściągnąć sobie z chomika idżeja i pobawić się w producenta elektroniki. 

Rzecz tyczy się umiejętności tworzenia odpowiedniej atmosfery. Ta mistyczna wyprawa muzyków kIRka i Altony od początku do końca wgłębia odbiorcę Bezkrólewia w stan maniakalnego osłupienia. Skupienia, wchłaniania tych kompozycji i odbierania ich wszelkimi możliwymi, hm, zmysłami. Wielka w tym zasługa „Het”, trwającego ponad dwadzieścia sześć minut utworu-monumentu, który jest jakby sztandarem albumu, głównie ze względu na tę nerwowość i niemal apokaliptyczny wydźwięk. „Het” rozwija się powoli, ale gdy nabierze swojego właściwego tempa - zmiata wszystko i wszystkich. Te trudne dla ucha dźwięki, te elektroniczne zapętlenia i solówki Olgierda Dokalskiego na trąbce, ten gęsty i masywny bas płynący w tle - rzucę wyświechtanym i wiejskim dziennikarskim frazesem - nie biorą jeńców. Mamy tu różne wahania - kwartet lubi zwolnić trochę grę, daje odpocząć uszom, by po chwili wytchnienia znowu zwiększyć natężenie hałasu. Takie wyważenia się ceni. Tak samo jak rwany wstęp „Zęby można wybić” (nie, nie można) z majaczącą melodyką sunącą przez cały utwór. Wymieniać można wszystkie kawałki i punktować ich pozytywy, ale można też zsumować Bezkrólewie jednym, wulgarnym w niektórych kręgach, zdaniem: byczo. Bycze są te partie gitary Wojtka Kwapisińskiego, w paszczkę Paweł Bartnik oporządza elektronikę na tym albumie. Bawi się ze słuchaczami, narzuca im swoją wizję zrujnowanej rzeczywistości, generuje różne szumy i trzaski, które też są zasługą szalejącego przy gramofonach Filipa Kalinowskiego. I trąbka, która - nie oszukujmy się - w tym królestwie pozbawionym króla rozdaje wszystkie karty, a Olgierd Dokalski raz to rwie w najlepsze poszczególne melodie, raz wygrywa je co sił w płucach. 
Pomijam już kwestie koncertowe Mszy Świętej w Altonie, bo to dzięki gigom można poznać prawdziwą wartość zespołu, ich umiejętności wytworzenia tej szczególnej więzi ze słuchaczami, zdolności odcięcia rzeczywistości i skupienia się jedynie na, em, muzyce. Twórczość, czy to Altony, czy to kIRka, posiada właśnie te fantastyczne wręcz cechy twórczego zatracenia. Bezkrólewie jest taką laurką zespołu, próbką wyrwania fragmentu ich umiejętności i zamknięcia w sztywnych ramach płyty. Udało się, jak nie wiem co.

8.5

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.