Równo miesiąc od ostatniej Kumulacji, wracamy do tego działu. Tym razem wracamy do polskich wydawnictw i do wytwórni BDTA. Opisujemy dwa albumy Johna Lake'a, Wolframa oraz koncertówkę Mirta i Ter.
Poza fajną ksywką, Łukasz Dziedzic posiada jeszcze kilka cech, które zmuszą lub też powinny zmusić do sprawdzenia Sun Worshipers. Między innymi talent i głowę pełną pomysłów, które urealniał już jako Lugozi czy tworząc Iron Noir. Epka wydana pod koniec czerwca muzycznie nijak się ma do daty premiery. Pierwszy materiał Dziedzica pod tym pseudonimem to totalny drone'owy sztos. „Dawn of the Dancers” ciągnie się i ciągnie, płynąc na fali przesterowanych syntezatorów. To także preludium do industrialnego „Dat Suns”, gdzie najważniejszy jest rytm. szalenie zbliżający się do tego techno z krainy samochodów. Świdrujący w tle bas dodatkowo wzmacnia hipnotyczną aurę nagrania. „Catcher in the Rye”, poza tym, że było dobrą książką, w wersji Lake'a stanowi kontynuację masywnego „Dat Suns”. Epkę zamyka „When You Come Out Of The Forest To The Beach”, które swoim technicznym, chaotycznym i lekko niedopowiedzianym wydźwiękiem jakby zapowiada następne nagrania Johna Lake'a. Kiedy ukazywało się Sun Worshipers, jeszcze pewnie nie wiedzieliśmy, że potem ukaże się Carcosa. Cóż, to nagranie chyba własnie zwiastowało kolejne produkcje Dziedzica pod tym pseudonimem.
Tę płytę zapowiadało Sun Worshipers i zapowiadało godnie. Tak godnie, że na Carcosę można było czekać z wypiekami na twarzy. I warto było czekać. Posępne, chłodne melodie budują nastrój na ostatnim wydawnictwie (bootlegu nie liczę) Lake'a, a skojarzenia każą szukać inspiracji gdzieś w skandynawskich rejonach klimatycznych. Powoli wybrzmiewają utwory, które Łukasz Dziedzic zebrał na tę płytę. Ambient i drone flirtują z techno w najlepsze, niekiedy dając upust industrialnym pogłosom i nawarstwiającej się rytmice. To właśnie ona (rytmika) stanowi clou Carcosy. John Lake postawił na zróżnicowaną stylistykę, dając upust swoim muzycznym/technicznym fantazjom. Gęsto jest, oj gęsto od wyciekającego z każdej strony noise'u i chaotycznej improwizacji. I nawet jeśli wydaje nam się, że utwór zbliża się ku końcowi, że te wyciszenia sugerują wejście kolejnego nagrania, to jesteśmy w błędzie, bo Dziedzic kolejny raz zmienia narrację, nie dając odpocząć od ciężkiego basu. Nie znajdziemy tutaj żadnej radości, żadnych żywych i tanecznych techno-bitów, natomiast chłodna i ascetyczna budowa tych kawałków udanie zanurza się wgłąb mrocznej psychiki słuchaczy.
Ziemia. Warszawa. Wolfram. Dwa utwory, czyli epka? No, nie do końca, gdy dwa kawałki trwają ponad czterdzieści minut. Dominik Kowalczyk z muzyką do singapurskiego filmu (chyba? bo jeśli jednak nie, to i tak Wolfram ogarniał muzykę do filmu o takim samym tytule). Muzycznie piękna ścieżka do końca świata, dużo szumów, dużo rozległych i niemal pustych od swojej przestronności brzmień. Sporo też smutku i przygnębienia. Earth [Warsaw] to też album pełen paradoksów. Cisza przeplata się z nojzem, ugładzone, spokojne ambienty idą w zaparte z IDM-owymi przebłyskami, a wszystko zasadzone przez Wolframa na drone'owej glebie. Apokaliptyczne to wydawnictwo, oj tak, ciemne i nieprzyjemne wręcz przez swój mroczny pesymizm(?). I fajnie, wyszło to Kowalczykowi bardzo ładnie.
Set z Unsoundu doczekał się wydania. Doczekał się już jakiś czas temu, ale przemilczmy to (ciiiiii). Przemilczeć nie da się natomiast samego Sultans of S#&*$, bo byłby to grzech, uchybienie i głupota w jednym. Mirt i Ter to znane postaci w elektronicznym świecie. Oboje tworzą solo, grają w zespołach, występują też w duecie. W tym duecie zaprezentowali się - biorąc na tapetę tylko to wydawnictwo - w Krakowie na Unsoundzie, feście może i trochę przereklamowanym, ale jednak uznanym i ściągającym duże nazwiska. Ich występ wydało BDTA jako Sultans of S#&*$. Fajnie, że można posłuchać tych trzydziestu prawie dwóch minut. Fajnie, że Mirt i Ter, łącząc drone, ambient i field recordingowe archiwa, zbudowali materiał tak zmuszający do skupienia, wręcz narzucający wzmożenie uwagi u odbiorców. Bo z jednej strony mamy jakieś dialogowe (może filmowe?) sample, z drugiej nagrywki odgłosów przyrody, z trzeciej natomiast autorską twórczość duetu. Całościowo Sultans of S#&*$ prezentuje się nad wyraz spokojnie, Mirt i Ter delektują się tą aurą, a każdy dźwięk przenika przez skórę (dosłownie i w przenośni). Bardzo fajna pamiątka dla osób, które były w Krakowie w 2013 roku. Dla tych, którzy nie wybrali się wtedy na Unsound, płyta idealna na pocieszenie.
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.