WYTWÓRNIA: Borówka Music / Smekkleysa Records
WYDANE: 29 grudnia 2014
KUP: mejlowo u wydawcy
Zbliżają się święta, a w święta trzeba mówić/pisać prawdę. A prawda jest taka, że jak często sprawdzam i czytam wieści z obozu Borówka Music, to wielokrotnie muzycznie one do mnie w ogóle nie przemawiają. Ne kupuję CeZika, Bajzla, Babu Król lub innych (wyjątkiem Piotrek Brzeziński chociażby). Z Hallą Norðfjörð jest ciekawa sprawa, bo jako jedna z nielicznych trafia do mnie. Prosty folk, proste melodie, uroczy głos, ładny śpiew i ta Skandynawia, choć mogłaby to być Norwegia (jechałbym na gig, nie ma co). I chociaż Halla gra skandynawski folk właśnie, to nie jest to ten wiejski nordycki folk-pop. Norðfjörð bliżej do tych pierwszoligowych zawodniczek, zresztą już samą barwą głosu momentami zbliża się do Laury czy Mariki, i to do ich twórczości można porównywać The Bridge. Pewnie, bardziej do panny Marling, bo Marika Hackman to jeszcze nowicjuszka (utalentowana i moja prywatna faworytka), folkowa nadzieja, której kibicuję od pierwszych muzycznych kroków.
Z Hallą jest zgoła odmiennie. Jakoś omijałem ją szerokim łukiem, nie sprawdzałem żadnych wcześniejszych nagrań, nie śledziłem youtube'a, nie szykowałem się na żaden z koncertów, a przecież grała już w Polsce i grała niejeden raz, Mogę żałować, choć The Bridge, pierwszy długogrający album Islandki rekompensuje mi te wcześniejsze straty. A rzecz tyczy się dziewięciu utworów, folkowych, miłych, ciepłych, banalnie wręcz (w większości) prostych.
Można zachwycać się, że oto uzdolniona dziewczyna pochodząca z odległej Islandii, a zamieszkująca obecnie mniej odległą Danię nagrywa folk. Można też pisać, że jest to rzecz niebagatelna, bo to dziewczyna, bo z gitarą, bo nagrywa muzykę, wydaje płyty! Sama komponuje swoje melodie i dodatkowo pisze teksty! Ba, dodatkowo jest aktorką! Można, ale nie rozbijajmy jajek, gdy patelnia nie jest rozgrzana. Halla Norðfjörð jest już u nas popularna, spora w tym zasługa Bartka Borówki, który nieźle rozpromował tę młodą songwriterkę. Najważniejsze, aby podołać tej presji i nagrać dobry materiał, który z łatwością będzie bronił się sam. Z The Bridge jest taki problem, że choć to ładna płyta, słucha się jej przyjemnie, to po kilkunastu odtworzeniach (i nie, nie chodzi tu o skipowanie poszczególnych kawałków), nie zapadają mi te melodie w pamięci, nie potrafię ich odtworzyć. No nie i już.
Chwała za te zdolności kompozycyjne i tekstowe, ale kto w dzisiejszych czasach, jeśli mówimy o tym niezalowym światku, tego nie robi? Halla Norðfjörð ma już mocne plecy, więc skupmy się na samym albumie.
A ten zaczyna się i w ogóle przez cały czas brzmi przyjemnie. Delikatne melodie, rozpisane na gitarę jako główny instrument i dodatkowo także na harfę, mandolinę (za nie odpowiada Halla) oraz wiolonczelę i perkusję (tutaj Halla miała pomocników), wzbudzają zaufanie, bo któż nie lubi folku? When I Go brzmi bardzo popowo i mainstreamowo, wątpliwie otwiera The Bridge, choć dopiero Empty, kawałek zaczynający się cichym, wyzbytym z melodii śpiewem, do którego dołącza akustyk dopiero na wysokości trzeciej zwrotki. To najmocniejszy utwór na płycie, najmocniejszy w tym znaczeniu, że najbardziej ściskający za gardło przy tym aksamitnym fingerpickingu.
Słabo wypadają te kompozycje, w których Norðfjörð wspomaga perkusja, które zaaranżowano z większym, jak na tę muzykę, przepychem. Dlatego nie kupuję Jump i tytułowego The Bridge. Te chwytliwe zapędy, śpiew tylko pod perkę, granie pełnymi akordami czy wykończenie Jump wyśpiewanym I think I could make you happy, gdzie to happy zawisa o tę setną sekundę zbyt długo, nie wypada przekonująco. The Bridge, przez perkusję i ujmującą momentami, a momentami nieco denerwującą wiolonczelę przyćmiewa samą Islandkę. Za dużo, po prostu zbyt radośnie to brzmi.
Wprost przeciwnie jest z Maybe. Delikatna gitara, nieśmiały momentami wokal, przemykające w tle pianino urzekają swoją prostotą i niemal intymnym wydźwiękiem. Takich piosenek Halli słucha się z nieskrywaną przyjemnością, dla nich warto zapętlić Maybe kilka razy i przeskoczyć do kolejnego niezłego kawałka. Cats, tak samo jak i Empty czy Maybe, to nieśmiała i skryta Norðfjörð, najbardziej przystępna i pewna swojej dojrzałości. Bo nie jest sztuką dograć kawałki głośne, pozbawione tej subtelnej nici między samą Hallą i słuchaczem. Wartościowe są te piosenki, gdy Islandka siada z gitarą (lub innymi swoimi instrumentami) i śpiewa jakby tylko dla ciebie. To najpiękniejsze w tych piosenkach. Dlatego Tip Tap ujmuje nawet samym śpiewanym i wyciągniętym hey hey czy powtarzanym drip drip drop. Bo gdy Halla decyduje się wyciszyć gitarę i stawia na swój głos, brzmi to wiarygodnie, z tak zwaną duszą. A dwugłos, gdy tylko pojawia się na The Bridge, to jest to oznaka znajomości wartości swojego głosu Drugi najładniejszy utwór tej płyty. Empires z kolei kojarzy mi się z tymi najbardziej prywatnymi i dziewczęcymi utworami Laury Marling, Prosta folkowa ballada, bez żadnych udziwnień, z hipnotyzującym rytmem podłożonym jedynie pod gitarę i śpiew. Nie ma nic prostszego i ładniejszego jak to połączenie, które sprawdza się już przecież od lat.
Nie jest to muzyka wysokich lotów. Brak w niej czasem takiego czynnika, który potrafiłby przyciągnąć uwagę na dłużej, sam poziom całej płyty zaniżają jednak te utwory, w których Halla Norðfjörð zdecydowała się na rozszerzenie aranżacji, co nie do końca się sprawdza. Te pozostałe, skromne nagrania, w których Islandka gra pierwsze skrzypce to ładne piosenki, ale tylko ładne piosenki. Ale, bożeszmójdrogi, darujmy sobie te wszystkie zachwyty nad Islandią, nie piszmy o elfach, nie rzucajmy peanów na cześć Halli. Na to może przyjdzie jeszcze czas, bo, póki co, The Bridge to niezła płyta. Po prostu niezła. I dużo lepiej Norðfjörð sprawdza się w akustycznych, solowych utworach.
6.5
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.