środa, 19 listopada 2014

RECENZJA: Deerhoof - La Isla Bonita


WYTWÓRNIA: Polyvinyl / Lado ABC
WYDANE: 4 listopada 2014
KUP: Sklep Lado ABC (CD / Winyl / Limitowany winyl)

Deerhoof na dobre zapomnieli o szaleńczo słabym Deerhoof vs. Evil. Promykiem nadziei na lepsze jutro było wydane w 2012 roku Breakup Song. Nowy album, ten tegoroczny, zachęcająco zatytułowany La Isla Bonita, to postawienie pieczątki ze znakiem jakości Q, potwierdzenie klasy formacji z Fan Francisco, rozwianie wątpliwości, jakie budziły się w 2011 roku. Fajnie, dobrze, miło. Miło, że Deerhoof nie zawiedli.

Tak na dobrą sprawę, zawieść nie powinni i nie mogli, bo już zapowiadające wydawnictwo single sugerowały, że o muzycznej pomyłce nie będzie mowy. „Exit Only” prezentowało wszystko to, za co lubi się Deerhoof - agresywne i brudne riffy w głównym temacie, które przeplata melodyjny i jak zwykle freakowoazjatycki wokal w refrenie Satomi Matsuzaki, tak dla niej charakterystyczny, że nie do podrobienia i zamienienia. Ta noise'owa petarda zwiastowała La Isla Bonita w najlepszym stylu, choć to nie było JESZCZE do końca to. Na to coś, czyli bezapelacyjny singiel, taki utwór z gatunku must-hear, trzeba było poczekać gdzieś do 10 października. Wtedy Deerhoof udostępnili „Paradise Girls” i nastąpiła radość. Amerykanie właśnie z takich melodii zawsze słynęli - energicznych, radosnych, ciekawych, chaotycznych, po prostu zmiennych. Bo dobrze jest, gdy dużo się dzieje.

A emocji na La Isla Bonita jest całkiem sporo. Energiczne, niemal nieokiełznane „Paradise Girls” przechodzi w „Mirror Monster”, księżycową, roztaczającą senną aurę balladę opartą na eterycznym i delikatnym śpiewie Satomi (refren w tej piosence jest naprawdę ujmujący) i rozmarzonej melodii. Ze stanu letargu wybija skoczne i leżące blisko nagrań z  Friend Opportunity czy Offend Maggie „Doom”. Nie bez powodu wymieniam te dwa tytuły z dyskografii Deerhoof, bo to one wymieniane były jednym tchem jako te najlepsze, a ta najnowsza płyta nie jest wcale od nich taka odległa. „Doom” też kończy niejako ten spokojny, jednoutworowy pierwiastek na La Isla Bonita, bo dalej znowu mamy szaleńcze i mocno porwiste kompozycje budowane na dynamicznej perkusji, rwących riffach i wysokim śpiewie Matsuzaki. Czasami brzmi to wszystko jak stare Deerhoof (wyzbyte z elektroniki, zakorzenione w azjatyckich wokalach i radosnym freak-punku), czasami jak zbitka znajomych w garażu podczas wspólnego jamowania i po prostu kakofonicznej zabawy w stylu: każdy gra swoje, jakoś to skleimy. Bo właśnie fun (idę za najpopularniejszym słowem w reprezentacji) chyba liczy się najbardziej u Amerykanów. Te melodie dostarczały zawsze (no, prawie zawsze) radość, miały bawić słuchaczy. Tak jest w „Last Fad”, gdzie niby na początku muzyka i prosty rytm prowadzi słuchaczy przez kawałek, by na wysokości 1:47 zaburzyć dotychczasowy ład napieprzaniem (każdy swoje) w instrumenty. 
Ten harmider melodyjny to znak rozpoznawczy i na La Isla Bonita niemal reguła. „Big House Waltz” miesza ze sobą spokojną melodię, mocny, przepuszczony przez megafon śpiew Satomi, ostre riffy, agresywne, buczące syntezatory, znowu delikatny wokal Satomi i rytmiczną perkusję. Oraz kakofonię wdzierającą się tylnymi drzwiami do kompozycji. „Black Pitch” to kolejny przykład, jak łatwo i przyjemnie połączyć nerwowy początek i eteryczną balladę pod koniec, nie zapominając o odrobinie szaleństwa w samym środku piosenki (i powtarzane jak mantra We're gonna want you).  

Deerhoof to już uznana marka. Koncertowo nigdy nie zawiedli (choć występ na OFF Festivalu - z racji kiepskiego albumu, z którym przyjechali), na klubowym gigu w Powiększeniu, a przede wszystkim po nim (gdy rozmawiali z fanami, przybijali piątki i podpisywali plakaty), dali się poznać jako sympatyczne osoby. A taka jest ich muzyka właśnie - pozostawia po sobie dobre wrażenie i radość w głowie. 

7

Piotr Strzemieczny

POLECAMY LEKTURĘ:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.