poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Jedziemy na Festiwal: Deerhoof (OFF Festival) + 'Deerhoof vs. Evil' (2011, Polyvinyl)


Najlepszy, średni, czy może taki sobie? Jaki jest ten najnowszy, dziesiąty już album Deerhoof? Recka nowej płyty Amerykanów + zapowiedź ich występu na OFF Festival 2011.





Osz, jak wysoko poprzeczkę postawił sobie band z Kalifornii swoimi dwoma ostatnimi albumami! Friend Opportunity oraz Offend Maggie idealnie sprawdzały się na gigach, wprawiając w taniec słuchaczy. Och, ależ w Powiększeniu dali energiczny koncert! Dlaczego taki wstęp? Ano dlatego, bo na tegorocznym OFF Festivalu Satomi Matsuzaki oraz jej koledzy również się pojawią. Jedno „ale” – jest obawa, że będą grać kawałki głównie z ostatniej płyty.
Zespołowi brakuje zadziorności

A ta, co tu ukrywać, jest średnia. Może i Deerhoof to zespół, który – wg niektórych recenzentów – nie zszedł nigdy poniżej płyty „siódemkowej”. Może to band, który wypracował swój własny styl (nie zaprzeczam), jednak Deerhoof vs. Evil to krążek, który po prostu do mnie nie przemawia. Nie czuję tego pazura, tej ogromnej, nieokrzesanej chaotyczności w grze. Również w śpiewie Satomi nie ma tej zadziorności, która porywała serca (i nogi – ale to do tańca bardziej) chociażby w „Basket Ball Get Your Groove Back” lub „The Perfect Me”. Zamiast tego usłyszeć można  rozmyte wokale w akompaniamencie spokojnego, balladowego, acz trochę nudnawego grania. Takie utwory jak „Almost Everyone, Almost Always”, czy “Must Fight Current” nie porywają.
                                                                                                           
OK., są kawałki dobre, skoczne, takie charakterystyczne dla bandu z San Francisco brzmienia. Chaotyczna perkusja, zaczepna gitara oraz ciągła zmiana tempa zauważalne są w „Super Duper Rescue Heads!” i „The Merry Barracks”. Jednak jest ich po prostu za mało, aby tę płytę odnajdywać jako dobrą.
Razi natomiast dziwny flirt Deerhoof z latynoskimi brzmieniami w „No One Asked to Dance”. I chyba nie świadczy to o szalenie rozwiniętym eksperymentalizmie grupy. No, a nawet jeśli tak, to uznaję go za nie do końca udany. Tego samego zabiegu użyto w otwierającym płytę „Qui Dorm, Nomes Somia” (tutaj język kataloński).

Ogólnie od zawsze podobało mi się wplatanie japońskich słów w angielski śpiew Satomi. Dodawało to piosenkom uroku. Już nie mówię o „orientalnym” zabarwieniu, bo to byłoby przegięcie (tak samo, jak nazywanie tego indie-noise’u j-popem [sic!]), ale właśnie to te specyficzne i wyjątkowe dla Deerhoof wstawki robiły dużo w twórczości zespołu. Tutaj tego jest mniej niż powinno być.

Deerhoof vs. Evil nie przeskoczy wcześniejszych płyt
Wspominałem na początku o poprzeczce. Niestety, Deerhoof vs. Evil doskakuje do połowy slupka i upada. Może nie z kretesem, bo na podłożu leży przecież materac w postaci wcześniejszych, mega mocnych płyt, ale jednak dotyka ziemi. I tak balansuje. Czasem, za sprawą głównie „SDRH!”, otrze się o spód poprzeczki, potem znajdzie się nisko. I tak cały czas.

5.5/10


Zespół:

Powstał w 1994 roku, nagrywa aż do teraz. Deerhoof daje energiczne koncerty, po nich często można porozmawiać z członkami zespołu (co jest bardzo miłe). Informacja o ich występie na OFF-ie może nie poruszyła „fanów” na fb czy last.fm, ale raczej na pewno można się spodziewać dobrego gigu.


Piotr

2 komentarze:

  1. I znów zgadzam się w 100% ta nowa płyta kompletnie do mnie nie przemawia i tak samo boje się ,że będą grać tylko te nowe kawałki. W sumie Deerhoof to jeden z moich głównych celów wyjazdu na Offa

    OdpowiedzUsuń
  2. Potwierdzam słowa autora Deerhoof to energetyczna bomba na koncertach;) Ja jeszcze nowej płyty nie słuchałam więc aktualnie też jestem za setlistą ze starszymi kawałkami.

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.