środa, 12 września 2012

Recenzja: Deerhoof - "Breakup Song" (2012, Polyvinyl)

Deerhoof chyba zapomnieli o wpadce, jaką był wydany w ubiegłym roku Deerhoof vs. Evil i postanowili wynagrodzić fanom tamto niepowodzenie.




Zabawna sprawa. Ostatnio opisywałem drugi studyjny krążek Micachu. Teoretycznie z amerykańską formacją Mica Levi ma niewiele wspólnego, no bo przecież gdzie w jej kawałkach np. ta nuta azjatyckiego powietrza? Chodzi o co innego, a mianowicie po - i Deerhoof, i brytyjska artystka uważają, że tworzą pop. I nawet jeśli jest w tych twierdzeniach racja, to chyba jednak nie do końca jest to muzyka łatwa w odbiorze, popularna. Ale lepiej skupić się na Breakup Song.

Przede wszystkim o klasie albumu świadczy już otwierający, tytułowy utwór. „Breakup Song” to bardzo dobry kawałek – taka wizytówka jedenastej płyty Deerhoof, zapowiedź tego, co słuchaczy czeka przez najbliższe trzydzieści minut i…czas kolejnych repetycji. Kwartetu nigdy nie da się wbić w konkretną łatkę gatunkową, tak jak nie da się przewidzieć zawartości krążka. Cechą charakterystyczną chyba od zawsze były te nieregularne kompozycje, częste zmiany brzmienia i…wyjątkowość. Tego zabrakło na dołującym i nużącym Deerhoof vs. Evil.
„Breakup Song” od samego początku uderza mocno postrzępioną perką, kompozycyjnym – na pierwszy „rzut oka” – bałaganem i  wygiętą na wszystkie możliwe sposoby gitarą. Album o zerwaniu? Pozycja wypełniona smutkiem, melancholią i tandetnym roznamiętnianiem pięknych, nieaktualnych już chwil? LOL, nic z tych rzeczy. „When you say it’s all over/  hell yeah / hell yeah / anyway" wyśpiewywane w otwieraczu wskazują raczej na coś zgoła odmiennego – może nie radość, ale na pewno pozbieranie się, poradzenie z problemem. I tego przesłania Satomi Matsuzaki trzyma się w kolejnych kawałkach. „Let it go/ leave it All behind” we „Flower” czy ““If you would care to join me/ Now I am going dancing" w "Zero Seconds Please" bardziej niż o kontemplowaniu przeszłości świadczą o oczekiwaniu na nowe.

Z warstwą tekstową dobrze współgra ta muzyczna. Breakup Song to stary dobry Deerhoof, czyli melodie pełne trzasków, tribalowych bębnów, eterycznych wokali i radości z gry. Tak przewidywalne Deerhoof vs. Evil chowa się głęboko w cieniu jedenastego albumu i jego hiciarskości. Bo gdy spojrzymy na spis utworów (po uprzednim przesłuchaniu, nawet tym pobieżnym), to płyta prezentuje się naprawdę okazale. „Breakup Song”, „We Do Parties” oparte na chwytliwej gitarze w refrenie, nie-tak-do-końca-deerhoofowy „To Fly Or Not to Fly” z iście elektro-apokaliptycznym intrem i „szczytującymi” syntezatorami czy singlowe „The Trouble with Candyhands” oscylujące gdzieś między muzyczną Ameryką Południową i tradycyjnym dla zespołu chaosem kompozycyjnym. „Mario’s Flaming Whiskers III”? Pomijając dziesięciosekundowy wstęp, kawałek wpada w ucho od pierwszych taktów i nie wypada z pamięci na długo. Hipnotycza i chwytliwa, a także pełna mocno trzasków melodia nieco gryzie się z ostatnim utworem na płycie, ale można to odbierać również jako, może nie apogeum energii przed zakończeniem Breakup Song, ale na pewno zaznaczenie, że zespół nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. „Fete D'adieu”, najspokojniejsza kompozycja albumu to nić wiążąca najnowsze wydawnictwo Deerhoof z wcześniejszymi ballado podobnymi kawałkami Amerykanów. Łagodne, ale jednocześnie lekko zaczepne gitary, urzekająca melodia i pełen wdzięku śpiew Satomi odsłaniają tę popową stronę bandu z San Francisco.

Deerhoof przysmażyli materiał na zaledwie trzydzieści minut, co przy pierwszym kontakcie może wydawać się skromnym wynikiem. Z każdym kolejnym odsłuchem upewniam się jednak w przekonaniu, że Satomi Matsuzaki i spółka dokładnie wszystko zaplanowali. Breakup Song, mimo tytułowego, negatywnego wydźwięku, to cholernie taneczna płyta. I wiecie co? Wybaczyłem im ten podły skok w bok, zwany oficjalnie Deerhoof vs. Evil. Zespół powrócił na „siódemkowy tor”.

7.5/10

Piotr Strzemieczny


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.