Relacja z trzeciego dnia OFF Festivalu.
Die Flöte
15:00
Scena mBank
Mimo
problemów technicznych, laureaci konkursu poradzili sobie bardzo
dobrze, odgrywając zaledwie kilka piosenek, bo czasu mieli niewiele.
Nie poleciało „Civil War”, ludzi też nie było wielu, ale i tak
zespół nie olał sprawy i zagrał świetnie. Szkoda tylko, że
krótko, ale cóż, takie są nieubłagane prawa rynku.[sko]
Thaw
16:10
Scena mBank
Thaw to zespół nie z pierwszej łapanki, maczają w nim paluchy ludzie związani z Furią czy nieodżałowanym Wilczym Szańcem. Eksperymentalny black metal w ich wykonaniu to ciekawa wariacja na temat klasyki. Pomimo ciężkich warunków (granie w czarnych kapturach w pełnym słońcu), typki z Thaw dali z siebie wszystko.[gćw]
Perfect Pussy
17:00
Scena Leśna
Dramat. Słychać było tylko perkusję i co jakiś czas wokal. Moja znajoma zażartowała, że chyba myślą, że grają shoegaze, skoro gitary są tak rozmyte. Osobiście uważam, że pretensje należy kierować do akustyka na scenie leśnej, bo PP brzmieli o wiele gorzej niż na płytach.[gćw]
Czekam na cipkę, mówiłem. Czekam, bo to będzie dobry koncert, myślałem. Czekałem i nie dowierzałem, że Perfect Pussy może wypaść tak... żenująco. Nie, nie. Nie myślcie, że to wina zespołu (choć może i tak, kto wie?), bo weekend na planie z Małgorzatą Rozenek należy się raczej akustykom, aniżeli Meredith i ziomkom. Było krótko, ale kto mógł się spodziewać długiego setu? Było głośno, choć nie aż tak, jak mogłoby być. Było przede wszystkim kakofonicznie, ale zero w tym komplementu. Było też trochę komicznie, ale to śmiech przez łzy, gdy Meredith ruszała ustami, a efektem tylko zdziwienie, że dlaczego słychać ją co jakiś czas. Minus tego festu, bo Perfect Pussy jawili się jako jedna z ważniejszych w tym roku formacji na OFF-ie. Pozostał niesmak, więc raczej nie ma tego yes, które można by było wstawić do zdania say ... to love. Szkoda. [pst]
Mieli
pozamiatać, ale jakoś nie wyszło. Owszem, nakurwiali i grzmocili,
było nawet pogo, ale mało z tego wynikało, bo ani wokalu nie było
słychać, ani basu nie dało się wychwycić, a z melodii zostały
tylko ledwie strzępki. Około 23 minuty łupania przyniosło jeden z
największych zawodów tegorocznego OFF-a. Mocno szkoda, bo przecież
album rządzi.[sko]
Wszystko fajnie, ale gdzie był nagłośnieniowiec?[mat]
Epka wśród występów. Cały popis
tegorocznych debiutantów (Say Yes to Love
nagrane w Captured Tracks) trwał zaledwie dwadzieścia minut – dokładnie tyle co
ich krążek, ale było to wystarczająco dużo. Meredith Graves, wokalistka
zespołu, miotała się po scenie bardziej żwawo niż frontman punkowego Cerebral Ballzy
(#love #Polishvodka) dnia pierwszego, ale znów (patrz: Mister D) na drodze
stanęli źli mężczyźni i wszystko spsuli. Było ich czterech, a nie od dziś
wiadomo, że czterech na jednego to banda łysego, no i zwyczajnie nie dali
dziewczynie szans – totalnie zmietli ją hałasem. Osobiście starałem się ugryźć
to w kategoriach performance’u: nawet jeśli kobieta z całą siłą wykrzyczy swoje
racje, zawsze znajdzie się kilku gości, którzy zagłuszą ją za pomocą kilku
ciężkich instrumentów.[jaw]
Merkabah
17:50
Scena Trójki
Warszawiacy dosadnie zwizualizowali obraz mrocznego miasta. Brudnych, ciemnych alejek, pary wyzierającej z włazów kanalizacyjnych i niekończącej się nocy. Saksofon jest przewodnikiem po tych dusznych, śmierdzących uryną ulicach. Oślepiony neonami, otumaniony jak zwierzę w pułapce dławisz się smogiem. Nie ma ucieczki od tego szaleństwa. Wszyscy żyjemy w trzewiach Molocha.[gćw]
Bez zbędnego waflowania: jeden z lepszych koncertów OFF-a. Jeśli Moloch to bezlitosna dźwiękowa magma, to ich koncert to bezlitosna dźwiękowa magma do potęgi entej. Widziałem skład na różnych scenach w różnych warunkach. Na tegorocznym festynie wypadli nadzwyczaj korzystnie. Jeden z niewielu koncertów, przy których nawet przez myśl nie przechodziło teleportowanie się do gastro strefy, co przy czwartym dniu oglądania zespołów jest chyba największym komplementem.[mat]
Andrew W.K.
18:45
Scena Leśna
Przegapiłem wszystko, bo wkręciłem się w przaśny przekaz Andrzeja. Straciłem występ Nisennenmondai (nad czym i teraz ubolewam). A sam Andrew? Gdybym był chłopcem z ekipy od Jackassa, zaprosiłbym go na swój ślub jako wodzireja. Nie jestem, rozumiem fenomen, dziękuję, postoję.[gćw]
Zaraz przed wyjazdem na OFF-a, widziałem niemiecki zespół Attack Of The Mad Axeman, którego muzycy przebrani za ślimaka, sowę, ropuchę (chociaż w niektórych nagraniach na youtube na jej miejscu jest wiewiórka bądź pszczoła) i żółwia grali wegański grindcore. W pewnym momencie żółw przedstawił się po polsku słowami, „jestem żółwiem, a wy jesteście niczym”. To było śmieszniejsze niż Andrew W.K. I dużo ciekawsze muzycznie.[mat]
Andrew od lat robi z siebie i ze słuchaczy kretyna. Opcje na Katowice były dwie: albo biała pakerka, albo goła klata. Wyszła chyba pakerka, bo całą standardową żenę W.K. podziwiałem, będąc zasłoniętym przez stoisko seeyousoon, pijąc jednocześnie jakieś mate. Czy ktoś był zdziwiony? Chyba nie. Czy ktoś był zachwycony? O zgrozo, tak! Fani się cieszyli, skakali, klaskali, śpiewali, reszta zastanawiała się, kiedy to szatan postanowił zejść z jabłonki, wpaść na OFF-a i porobić muzykę. Starałem się, starałem, przez 3/4 czasu nie przyjmowałem do siebie tego, co działo się na Leśnej, aż w końcu otworzyłem umysł, dostałem olśnienia i... poszedłem do tojtoja. Tam było zabawniej.[pst]
Byłem
chwilę, żeby zobaczyć, jak radzi sobie Evan Ziporyn na Scenie
Eksperymentalnie. Wysłuchałem kilku fragmentów, w których artysta
za pomocą klarnetu i tła w postaci world music malował
interesujące ilustracje dźwiękowe. Nasyciłem się tym występem i
ruszyłem w stronę Leśnej. To był błąd, bo tam dwa muskularne
lamusy próbują rozśmieszyć publiczność. A myślałem, że aby
zobaczyć słabe kabarety, trzeba włączyć telewizję. Czy za rok
na tej samej scenie zobaczymy Pudzian Band? Jakoś bym się nie
zdziwił.[sko]
Nisennenmondai
20:45
Scena Eksperymentalna
Nasłuchałem
się już po festynie o tym japońskim triu (w sensie koncert OFF-a).
Jakoś nie mogę się z nimi zgodzić, choć sam wsiąkłem w ten
wciągający, technoidalny spektakl na gitarach. Momentami, gdy
poszczególne cząstki się kończyły, dało się odczuć monotonię,
bo tak naprawdę panie grały przez prawie godzinę ten sam fragment
muzyki, tylko chwilami zmieniając tekstury. Ale tak jak mówię: gdy
wczułem się w beat, zupełnie mi to nie przeszkadzało i porównania
z Steve'em Hillagem na speedzie całkiem trafne. Tyle tylko, że
podczas gigu świat wokół mnie nadal istniał, a chyba nie
powinien.[sko]
Slowdive
21:45
Scena mBank
Ustalmy coś, Black w Przebojach i podbojach miał rację. Belle and Sebastian są słabi. Dlatego dziwne, że Slowdive nie znaleźli się na scenie po północy. Dla mnie lepiej, bo można było sobie darować smutne i nieciekawe B&S na rzecz smutnego i ładnego Slowdive. A co pograli Brytole? Przekrój swoich najładniejszych piosenek, przy których w liceum trzymało się za rączki, wyznawało pierwsze loffffciam cię i postanawiało zrobić souvlaki przy Souvlaki (he he he...eeeee). Powrót Slowdive to jeden z ważniejszych powrotów w dwudziestym pierwszym wieku, ich koncert, który wrzucaliśmy na FYH! był piękny, więc i ten w Katowicach nie mógł być inny. A setlista? Że mucha nie siada: „Catch the Breeze”, „Crazy for You”, „Machine Gun”, „When the Sun Hits”, „She Calls” czy „Souvlaki Space Station”. To był piękny gig, podkreślający prestiż OFF Festivalu, choć - nie oszukujmy się - tegoroczny line-up pozostawiał wiele do życzenia. Pytanko tylko jedno pozostaje: dlaczego i w tym roku nie było spektakularnej i jakże „zabawnej ha ha” akcji pod tytułem Puszczamy sobie Slowdive z komórek w tłumie?[pst]
To
powinien być headliner ostatniego dnia OFF-a. Koncert w zasadzie
spełnił wszystkie moje oczekiwania. Usłyszałem niemal wszystko,
co chciałem (oprócz „Shine”, ale wiedziałem dobrze, że tego
nie grają). A jeszcze cały spektakl oprawiono w kompletną orgię
świateł, więc trudno było nie zostać powalonym. Warto jeszcze
wspomnieć o krystalicznym soundzie, bo był to bodaj najlepiej
nagłośniony koncert całego festiwalu. I w jeszcze jednej kategorii
występ Slowdive zajmuje pierwsze miejsca — to był bez wątpienia
najpiękniejszy muzyczny spektakl. Przy „Machine Gun” wstąpiłem
prawie do nieba, więc chyba wszystko wyszło tak, jak miało wyjść.
Są wielcy. Ciekawe, czy za rok przyjadą do nas Ride?[sko]
Slowdive udało się nie zabrzmieć jak słaby coverband The Rolling Stones (czego chyba nie można powiedzieć o The Jesus & Mary Chain). Udało się im również nie odpłynąć w dźwiękowe eksperymenty na tyle daleko, żeby wprawić swoich fanów w konsternację (vide, zeszłoroczny występ My Bloody Valentine). To był w pewnym sensie bardzo „zwykły” koncert. Bez całej bufoniastej otoczki towarzyszącej często reaktywowanym „legendom”. I dobrze, bo muzyka broniła się sama. Wystarczy rzut oka na setlistę. „Avalyn”, „Catch the Breeze”, „Crazy for You”, „When the Sun Hits” czy „Alison”. Kiedy jest się Slowdive, nie trzeba wiele. Wystarczy wyjść i zagrać.[mat]
Glenn
Branca
23:05
Scena Eksperymentalna
Miałem
zobaczyć Fuck Buttons, bo Brankę już widziałem, ale jestem
strasznie uległy, więc wyszło tak, że znalazłem się na
barierkach. Starszy pan przyszedł, trochę pogadał, powiedział, że
będzie siedział tyłem, bo inaczej nie widziałby strun i zaczął
swój jednoosobowy show. Mimo że był to akustyczny set, muzyk
wygrywał mocarne, hałaśliwe dźwięki z gitary, tak niesamowicie
symptomatyczne dla niego samego. Bardzo mi się podobało, ale
jeszcze wciąż czułem powiem wcześniejszego koncertu, żeby móc
dostrzec w tym więcej emocji. Przełom nastąpił wtedy, gdy Glenn
zagrał na tym
przepięknym, dziwaczny, czerwono-białym urządzeniu. Przez jakieś
piętnaście minut ze sceny wybrzmiewała kompozycja „Ghost In The
Music” (chyba taki tytuł) i jeśli miałbym wskazać jeden moment
festiwalu, który zdawał się dosięgać Absolutu, to byłby to
właśnie ten szaleńczy akt (a przecież przed chwilą słuchałem
fragmentów Souvlaki na żywo!). Prawdopodobnie takie dźwięki
będą towarzyszyć apokalipsy, bo nie jestem w stanie napisać, z
czym mi się to kojarzyło. Słyszałem tylko muzykę i widziałem
Glenna czarującego i hipnotyzującego cały namiot. Po wyjściu z
koncertu wiedziałem, że Fuck Buttons nie mogli tego przebić, ale
tak prawdę mówiąc, to chyba nikt nie mógł.[sko]
Fuck Buttons
23:05
Scena Leśna
Nie wierzcie temu na górze w to ostatnie zdanie. Fuck Buttons to przebili. Były tańce, była wiksa, była dobra zabawa, a przede mną jakaś dziewczyna, która na FB znajdowała się już w swoim świecie. A sam set? Zróżnicowany i rozłożony na dwa wydawnictwa: Slow Focus i Tarot Sport. Były osoby, którym się nie podobało, były też takie, które wolały pójść coś zjeść, a były i takie, które zostały do końca i bawiły się byczo. Dużo ich było, patrząc na tłumy pod Sceną Leśną.[pst]
Belle
& Sebastian
00:15
Scena mBank
B&S
jako największa gwiazda OFF Festivalu? Wielu mocno kpiło sobie z
takiego obrotu spraw, ale tak to właśnie było. Ja też nie
wiązałem z tym koncertem wielkich oczekiwać, więc nie pchałem
się mocno pod scenę i z pewnej odległości obserwowałem cały
liczny zespół. Okazało się, że w porównaniu z Neutral Milk
Hotelem i Jesusami, Stuart Murdoch & co zagrali świetnie.
Panowała atmosfera niewymuszonej zabawy, wszyscy tańczyli i skakali
(nawet na tyłach), a i nie obyło się bez momentów dramatycznych,
jak wtedy, gdy podczas wykonywania „The Boy With The Arab Strap”,
Stuart wypadł ze sceny. Były piski. Po chwili jednak wrócił i
dalej dostarczał festiwalowiczom rozrywki. I mało ważne było to,
czy grali stare czy nowe kawałki (akurat cały set oparli o klasyki
i starocie, z nowej płyty poleciał chyba tylko jeden czy dwa
numery). Ważne było to, że wszyscy czuli się świetne, włącznie
z zespołem i Stuart na czele, który co chwila żartował i rzucał
jakimś zabawnym komentarzem. Tak więc Belle & Sebastian mocno
zaskoczyli, bo nie spodziewałem się aż tak znakomitego koncertu. A
po koncercie zostały już tylko „lody na kolacje i podświetlany
basen”.[sko]
Nie zostałem, w samochodzie do domu rządziło They Want My Soul Spoon i Trzeba było zostać dresiarzem w wykonaniu Piotra Szmidta. Czy żałuję? Nah.[pst]
Grzegorz Ćwieluch, Mateusz Romanoski, Tomasz Skowyra, Piotr Strzemieczny, Jacek Wiaderny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.