niedziela, 10 sierpnia 2014

RECENZJA: Spoon - They Want My Soul



WYTWÓRNIA: Loma Vista
WYDANE: 5 sierpnia 2014

No i stało się. Na tę płytę trzeba było czekać jakieś cztery lata i sześć miesięcy (plus kilka dni). Warto było? I to jak! A dlaczego? Bo Spoon kolejny raz pokazali, że nagrywają naprawdę dobre piosenki i nie chodzi mi tylko o single. Britt Daniel swoim głosem potrafi wciągnąć słuchacza w każdą opowieść. A że Britt teksty zawsze miał kapitalne, to They Want My Soul z miejsca można postawić obok Girls Can Tell, Ga Ga Ga Ga Ga czy, nie patrząc nawet jakoś odlegle, Transference, które dobrą płytą było. Może nie tak dobrą, jak Gimme Fiction i te wcześniej wymienione, ale jednak.

Single rozbujały wyobraźnię i zaostrzały apetyt na więcej. Ba, nie tylko single, ale też koncertowe nagrania, które i fani i sam zespół dumnie wstawiali do internetu. Kilkunastosekundowa zajawka albumu, pod którą podłożono fragment „Knock Knock Knock”, budowała napięcie swoim surowym wydźwiękiem i mocno przesterowaną gitarą, tak trochę z rzadka podobną do ostatnich nagrań Spoon. Potem pojawiło się „Rainy Taxi” w wersji koncertowej i wymiotło, mimo swojego bardzo słabego nagrania. No i przyszedł czas na komunikat: R.I.P. Spoon. I fani się zatrwożyli, i zaczęło się gorączkowe zastanawianie, o co w tym wszystkim chodzi? Falę strachu (dziwne, że jeszcze nie ma takiego horroru granego na Pulsie w piątkowe wieczory. Albo w ogóle w wieczory, byle jakie w sumie) ujarzmiło „Rent I Pay”, pierwsza pełnoprawna petarda zapowiadająca They Want My Soul udowodniła, że to charakterystyczne dla zespołu z Teksasu wyluzowanie nadal jest obecne, nie skończyło się na trackach Divine Fits. I nie, nie róbmy sobie jaj - jak zagraniczni krytycy - i nie doszukujmy się tutaj naleciałości Joan Jett i jej „I Love Rock N Roll”, nie podpinajmy riffów AC/DC do tego kawałka, nie próbujmy Brittowi robić wiochy, że brzmi jak Jet. To naprawdę słabe. A już od pierwszego nagrania z They Want My Soul, bo „Rent I Pay” właśnie tę płytę otwiera, wokal Daniela przypomina, że właśnie za ten jego lekko zachrypnięty i niemożliwy do pomylenia głos kocha się Spoon w każdej odsłonie, a swoista maniera, która charakteryzuje się rwanym śpiewem, rzuca się w uszy od pierwszych taktów utworu. Dobre otwarcie płyty, naprawdę mocny singiel.

Potem Spoon podrzucili „Do You”, jeden z highlightów w całym dorobku zespołu, bo czego tu nie ma? Chórki przy akompaniamencie rytmicznej i sprawiającej, że głowa sama zaczyna się poruszać? Są. Melodia tak chwytliwa, że nie puszcza długo, długo, długo po wybrzmieniu nagrania? Obecna. Refren, który jawi się jako jeden z bardziej popowych w historii Amerykanów? A jak! Ckliwy, ale jednocześnie życiowy (Yeah I knew that you saw me, You laughed when I looked back) jednocześnie poruszający serca słuchaczy tekst (Do you want to get understood? Do you want one thing or are you looking for sainthood? Do you run when it's just getting good?)? No ba. I jeszcze sam wydźwięk „Do You”, tak pozytywny i lekki, że wprost pasujący do daty wydania albumu, a wcześniej singla. Wakacyjny, słoneczny i pełen optymizmu. Druga zajawka płyty odhaczona, kolejna taka, że kciuk do góry, uśmiech na twarzy, można ujeżdżać bałwany.

I kiedy ten optymizm kipiał w najlepsze, zespół podrzucił klip do „Do You”, gdzie (spoiler) dziewczyna na tylnym siedzeniu wydawała się być lekko za młoda dla posiniaczonego Britta, a nad zrujnowanym miastem szalały przerośnięte dzieci, a chwilę potem, jak za dotknięciem magicznej różdżki, z prędkością nutellowej dziewczyny światła, ledwie zdążyło się mrugnąć, zakasłać, podwinąć jeden rękaw w koszuli czy zapiąć rzepy w butach, Spoon udostępnili „Inside Out”. I tu pojawiły się mieszane uczucia, o których wspominałem w „Singlach miesiąca”. Daniel powiedział Guardianowi bodajże, że to najlepszy utwór z They Want My Soul, kawałek, z którego jest bardzo dumny i w ogóle. Problem w tym, że po serii mocnych i energicznych kawałków, „Inside Out” po prostu nie trafiał z klimatem. Jasne, ta ballada - bo to jest ballada - na płaszczyźnie całego albumu prezentuje się niemal wybornie, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę ten powolny bit, rozmyte syntezatory i urocze klawisze, które nadają nagraniu ciepłego, niemal domowego charakteru, o harfie, która również pojawia się tu i ówdzie nie wspominając. Całość z każdym odsłuchem rośnie, zmieniając się z randkowej piosenki w solidny utwór. Zmysłowy, bo to słowo klucz w tym przypadku. Groover, jak o nim już pisałem, a który naprawdę zyskuje przy bliższym poznaniu. W miłej i błogiej atmosferze Spoon zmieniają automatycznie scenografię i sypialnię lub rozmarzoną polanę zastępują nocną odsłoną miasta. „Rainy Taxi” to typowe stare brzmienie Amerykanów (gdzieś z czasów surowego i jeszcze agresywnego Telephono), szybki rytm, lekka doza zniecierpliwienia i kakofoniczne klawisze (ukłon w stronę Alexa Fischela, który niedawno dołączył do zespołu, a wcześniej współpracował z Brittem Danielem przy nagrywaniu A Thing Called Divine Fits. Pianino zresztą od dawna odgrywało ogromną rolę w kawałkach Spoon: wystarczy przypomnieć sobie takie „The Ghost of Your Lingers”,„All the Pretty Girls Go to the City” czy „The Way We Get By” lub cokolwiek z Kill the Moonlight), pojawiające się gdzieś na wysokości 2:30. 
Nowym albumem Spoon przeszli samych siebie. Pewnie, ten zespół wielokrotnie pokazywał, że potrafi nagrywać od lat dobre płyty pełne rewelacyjnych piosenek, ale They Want My Soul nie ma praktycznie żadnych wad. A żeby jakoś uargumentować tę tezę, wystarczy puścić sobie „Knock Knock Knock”, kolejną perłę z tego wydawnictwa. Bezbłędna jest podstawiona we wstępie hiszpańska gitara, onieśmiela sam tekst (Then I see you and you're shaking, And you're breaking and you tell me I'm your only friend; Every time I hear „knock knock knock”, I know that it's you), wciąga nawet pogwizdywanie w tle. Refren? Tak zwany highlight z budowanym stopniowo i z pomysłem napięciem. Swoje robią też dorzucone w drugiej zwrotce przestery, które - co tu dużo pisać - miażdżą niechlujem, kakofonią i wściekłością. Fajnie. 
Słabe strony? Chyba ich na They Want My Soul brak. Słucham, słucham i - dla odmiany - słucham i nic do głowy nie przychodzi. „Outlier” wciąga klawiszami i taneczną melodią, utwór tytułowy to najtisowy indie rock z naleciałościami brytyjskiego post-punku spod znaku chociażby takich Kinks. I na zakończenie, warto wspomnieć jeszcze o zamykającym album „New York Kiss”, nagranym jakby pod wpływem bieżącej (albo powoli mijającej) mody na delikatne i muskające uszy syntezatory. Kolejna lekka ballada, taki lovesong z melodią ku pokrzepieniu serc i tekstem pociesznym jak pleszka. Lub chociaż jej turkusowe jaja. 

No i dochodzimy do tego momentu kulminacyjnego, w którym powinno się napisać: Rany! Jaka ta płyta dobra. Jaka innowacyjna. Jaka piękna i rewelacyjna. Że przypadnie do gustu wszystkim fanom indierockowego grania. Że ma pałera i piękne ballady jednocześnie. Że Spoon odkrywają na nowo muzykę gitarową. Że, że, że, że, że. 

Pupa. 

To dobra płyta. Album, który kolejny już raz pokazuje, że że, że, że, że Spoon to żaden mentalny Teksas, typy w kowbojkach, sumiaste wąsy i kapelusz szeryfa (z sumiastym wąsem i w kowbojkach). They Want My Soul. No cóż, well, indeed i nawet zaiste, chcą, to mają. Nie będę się zbytnio sprzeciwiał. 

8.5

Piotr Strzemieczny

2 komentarze:

  1. nudna, nijaka płyta. nie zgadzam sie. za duzo piczforka sie naczytałyscie dzieci

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.