WYTWÓRNIA: Lefse
Records
WYDANE: 14
czerwca 2014
Gdzie w
świadomości nieźle ogarniętego niezal-słuchacza zasiada formacja
A Sunny Day In Glasgow? Nie mam bladego pojęcia, zwłaszcza teraz.
Jakieś 5-6 lat temu może to nie była zupełnie anonimowa grupa,
ale jednak tylko nieliczni wiedzieli o tym, że w największym
mieście Szkocji też są słoneczne dni, zwłaszcza ten jeden.
Jakieś dwa lata temu powiedziałbym, że to raczej goście znani z
wylewania dream-shoegaze'owej zawiesiny, ale znani raczej mało komu,
i to też przelotnie, bo pojawili się w utworzonej przez jakiegoś
fana-shoegazera playliście na Spotify czy gdzieś w polecanych obok
klipu Cocteau Twins na YouTube. Dzisiaj wydaje się, że band z
Filadelfii zdołał przebić się do większej grupy osób i tym
razem naprawdę zacznie liczyć się we wszelkich podsumowaniach i
rankingach. Powód? Oczywiście nowa płyta i jej prężna promocja w
mediach zza oceanu. Teraz pytanie: czy dobrze się dzieje, że tak
windują ASDIG? Ta recka będzie odpowiedzią, a przynajmniej jakąś
próbą.
Zasadniczą
sprawą jest zmiana producenta. Odpowiedzialny w zespole za gitary i
klawisze Josh Meakim, który zasiadał również za konsoletą, tym
razem poszedł w odstawkę. W jego miejsce zespół zatrudnił Jeffa
Zeiglera, wspomagającego ostatnio The War On Drugs czy Nothing. I ta
zmiana jest od razu SŁYSZALNA. Spowita mgłą,
marzycielsko-ambientalno-neurotyczna aura może niezupełnie się
ulotniła, ale na pewno zdecydowanie rozrzedziła. Dźwięk stał się
bardziej soczysty, „elektryczny”, transparentny, a w miksie
ważniejszą rolę pełni wyraźna linia wokalu. Idąc dalej — nie
uświadczymy na Sea When Absent odrealnionych minutowych czy
kilkusekundowych miniaturek, które spajały poprzednie płyty. W
zamian mamy cały tabun różnorakich producenckich tricków w
odpowiednio dobranych barwach. Ale najważniejsze jest to, że band
postawił nagrać zwarty zestaw piosenek, mniej lub bardziej
nietuzinkowych. Grają więc trochę przystępniej i, czy się tego
chce czy nie, kierują się w lekko popowe rejony (niech wam będzie,
że indiepopowe, tylko co to teraz znaczy?).
Ale
spoko, NIE SPRZEDALI SIĘ. Trochę trwało, zanim na dobre wtopiłem
się w ten album, ale dopiero po tym czasie mogę uczciwie przyznać,
że w takiej wersji ASDIG dają radę. Startujący od brutalnego
intro „Bye Bye, Big Ocean (The End)” to coś, jak raptowne
wybudzenie się z koszmarnego snu. Po chwili wiemy już, że wszystko
jest dobrze, bo zwiewne wokale wtulone w melodie i synthowe ataki
dokonane wspólnie z mocarną perką działają kojąco od samego
początku. „In Love With Useless (The
Timeless Geometry In The Tradition Of Passing)” (zdecydowanie za
długie tytuły) to najpiękniejszy moment longpleja. Trochę
łagodnego MBV, trochę Slowdive, nieodłącznie Cocteau Twins — to
jeśli chodzi o jakieś skojarzenia, bo przede wszystkim
kompozycyjnie dzieje się tu masa dobrego. Od 3:26 zaczyna się
nawet jakieś źdźbło w stylu „Sister Ray”, zostaje
jednak szybko przełączone na wcześniejsze, urokliwe igraszki. I
tego przerywanego chórku też nie da się zapomnieć. „Crushin'” natomiast ujawnia jakieś quasi-wątki Dirty Projectors (jakby cover
czegoś z Bitte Orca), ale po raz kolejny udaje się trafić w
punkt.
Tym,
co trochę obniża zachwyty nad krążkiem, są nazbyt podobne do
siebie kawałki. Czasem ciężko mi je od siebie odróżnić, co
udaje się dopiero po wsłuchaniu. Ale „The Things They Do To
Me” zawsze potrafię rozpoznać. Wzniosły zaśpiew (0:29),
wiedziony przez niemal apokaliptyczne ścieżki (0:56),
doprowadzające do bulgoczącej magmy (1:51), rodzącej śliczny
gitarowy motyw (2:19), przywołujący rodzimy CNC — to wszystko
robi wrażenie. Później jest równie fajnie. Na przykład „Never
Nothing (It's Alright [It's Ok])” owija psychodeliczną marą, „The Body, It Bends” odkurza wczesne płyty M83, a „Oh,
I'm A Wrecker (What To Say To Crazy People)” czaruje dziewczęcą
przebojowością zszytą z nośnymi, gitarowymi szlaczkami (co za
słowo!). Na czym skorzystałoby Sea When Absent? Na jeszcze
lepszych piosenkach, wiadomo, ale na skróceniu niektórych indeksów,
czyli na jeszcze większym skondensowaniu również. Mimo wszystko
ASDIG nagrywają kolejną wartą uwagi płytę, która dla wielu może
być ich najlepszą. Czyli znowu podarowali nam trochę słońca.
7
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.