Relacja z Red Bull Music Academy Weekender, które odbyło się w miniony weekend. O wydarzeniu pisze Tomasz Skowyra.
Wreszcie zaczynają się
upały, a wraz z nimi trochę wolnego czasu (zależy jeszcze dla
kogo, ale jeśli lato nie jest najlepszym momentem na urlop lub
choćby chwilę przerwy, to ja nie wiem). Wraz z rozpoczęciem tak
zwanego sezonu, ruszają również muzyczne festiwale. Jak dla mnie
taką swoistą inauguracją letnich eventów stał się Red Bull
Music Academy Weekender. I choć to pierwszy przystanek na
festiwalowej mapie, a co więcej, miałem możliwość uczestniczenia
tylko w jednym dniu imprezy, to jednak bez wahania trzeba przyznać,
że to absolutnie udany start. Ciężko zresztą, aby było inaczej —
wystarczy spojrzeć w line-up i sprawa staje się prosta. Wydaje mi
się, że spośród wszystkich tegorocznych festiwali, warszawski
Weekender szczyci się (jak dla mnie) najciekawszym doborem artystów,
odważnie stawiając na wykonawców powiedzmy niszowych, ale i
interesujących właśnie TERAZ. Jasne, w innych miejscach Polski
będziemy mogli zobaczyć wielkie legendy czy równie świetnych, ale
już sprawdzonych zawodników. Jednak to przy Pałacu Kultury i Nauki
mogliśmy obejrzeć koncerty takich wykonawców jak Jessy Lanza czy
Danny Brown. I to jest największy atut tej imprezy.
Skoro zaczęło się od
chwalenia, to pójdę dalej tą drogą, bo też organizacja festiwalu
była praktycznie wzorowa. Oprócz kilku sytuacji, raczej zabawnych,
które zawsze muszą się pojawić, wszystko było super przygotowane
i nie było żadnych problemów, a jeśli nawet były, od razu
zostawały rozwiązywane. Ze wszystkimi nowo poznanymi osobami
rozmawiało się miło, a co więcej, wszystkie dziewczęta dbające
o festiwal, czy to w okienkach wydających akredytacje, czy ciężko
pracujące w namiocie prasowym, odznaczały się niezwykle urodziwą
aparycją, znacznie podnosząc i tak imponującą stronę wizualną
wydarzenia. Jeśli Was nie było, to teraz dopiero żałujecie,
prawda? No cóż, okazja do nadrobienia już za rok, a teraz
posłuchajcie, kogo udało mi się zobaczyć na tegorocznej edycji.
Z małym opóźnieniem
swój koncert rozpoczęła Rebeka. Frekwencja niezbyt duża, co
spowodowała wciąż trochę zbyt wczesna pora, ale i padający nieco
wcześniej deszcz, który chyba z powodzeniem odwiódł publiczność.
Mimo to duet na scenie zupełnie nie okazywał tego, że nie ma
tłumów. Dostosowali swój set na potrzeby chwili, czyli zagrali na
wskroś beatowe numery, nie wdając się w wolniejsze czy bardziej
stonowane momenty, których na Helladzie przecież kilka jest.
Zdecydowanie podobała mi się taka Rebeka, bo przyznam, że był to
ich najlepszy występ, jaki do tej pory udało mi się zobaczyć (a
widziałem ich już kilka razy i to w różnych warunkach). I
tradycyjnie, najlepiej wypadł rozciągnięty, wdrożony w ogniste,
taneczne beaty „Sisters”. Krótko mówiąc: świetna rozgrzewka
przed dalszą częścią festu.
Po chwili przerwy na
scenie przy Pałacu Kultury pojawiła się Jessy Lanza. Przyglądałem
się z dalszej odległości i na początku nie byłem przekonany.
Wydawało mi się, że Kanadyjka puszcza tylko instrumentale i
dośpiewuje do nich odpowiednie partie, przez co koncert miał
polegać tylko na odtwarzaniu numerów z płyty. Spojrzałem na
pomieszczenie dźwiękowca i ujrzałem świetnie bawiącego się
Jeremy'ego Greenspana (połówka Junior Boys, ale mam nadzieję, że
to wiedzieliście) i zastanowiłem się, czemu jest taki zadowolony.
Dopiero gdy podszedłem nieco bliżej (pojawiło się już znacznie
więcej ludzi), chyba po wybrzmieniu „Kathy Lee”, zrozumiałem
stan ducha Jeremy'ego. Kompletnie wsiąkłem w wyczarowany przez
anioła na scenie, niebiański nastrój. Każde kolejne pacnięcie w
klawisze, każdy kolejny akord płynący z głośników i każda
kolejna próbka wokalna Jessy, przypominająca głos niczym z Arkadii
— wszystko to wpływało w moją świadomość i robiło z nią co
chciało. Błyszczące klejnoty z Pull My Hair Back
przyprawiały mnie o dreszcze, czy to był „As If”, „Fuck
Diamond” czy przepiękny utwór tytułowy. Tymi kawałkami udało
się podopiecznej Greenspana stworzyć jakąś kontemplacyjną wręcz
aurę, natomiast pojawiły się też fragmenty z iście
dancefloorowym potencjałem, z których na pierwszy plan wysunął
się naturalnie „Keep Moving”. Mogę zatem podsumować ten show
jednym epitetem: REWELACYJNY. Tak jest, Jessy dodała mi skrzydeł.
Wspominałem o zabawnych
sytuacjach. Właśnie taką było moje pierwsze spotkanie z damą w
kapeluszu — Chloe Martini (szczegóły zachowuję dla siebie).
Bardzo ucieszyłem się, gdy w rozpisce znalazłem zapis, że występ
producentki będzie live-actem, niestety okazało się to błędną
informacją. Chole zagrała dj-set przy niezwykle skromnej publice
(pierwszy czynnik to pora — za wcześnie, gdyby przesunąć występ
na późniejszy termin, byłoby o niebo lepiej, a drugi: Chloe
przegrała z Brodką na scenie głównej, która zgromadziła całą
masę ludzi — oczywiście chylę czoła, oraz z Niewidzialną Nerką
— ta sama sytuacja). Mimo wszystko nie ma mowy o rozczarowaniu. Set
przepełniony do cna nowoczesną elektroniką w stylu
zdekonstruowanego r&b czy quasi-footworkowych jointów wymiatał.
Na pewno poleciały AlunaGeorge czy Disclosure, a wszystko w
odpowiednich remiksach (tak przypuszczam) pasujących do estetyki
autorki epki Reborn. Chyba poleciał nawet numer z samplami ze
Spice Girls, a więc wszystko się zgadza. Dlatego na pytanie: co tak
szczerzę myślę o secie Chole Martini, odpowiadam: gdybym mógł
być DJ-em jeden dzień, pewnie grałbym to, co Anna Żmijewska, tyle
na tę chwilę wiem. A po secie udało mi się porozmawiać przez
moment z jego bohaterką, co było dla mnie niezwykle miłym momentem
całego festiwalu i tylko potwierdziło, że uwielbiam tę panią.
Czekam z utęsknieniem na kolejną epkę i pełnoprawne koncerty.
Kolejnym koncertowym
aktem był występ noszącego koszulkę Ramones, Danny'ego Browna.
Mniej więcej wiedziałem, co mnie czeka, gdy podejdę pod scenę, i
w zasadzie wszystko się sprawdziło. Komentarze zasłyszane w
trakcie koncertu w stylu „napierdala jak pojebany” są
wystarczającą konstatacją. Gość wykrzesał z w sumie z
pierwotnych, trochę z dupy beatów (choćby upatrywany
przez mnie jako najmocniejszy banger „Smokin & Drinkin”
zrobił swoje) mega WIKSĘ, przy której festiwalowicze dosłownie
dostawali spazmów, a potem i orgazmów. Moim zdaniem typ zrobił
swoje, porwał publikę w zasadzie przy pomocy rapowania i DJ-a, za
co składam szacun. A za rok poproszę w tym samym miejscu Kitty,
która też powinna przyciągnąć podobne tłumy — jeśli czytają
mnie ludzie odpowiedzialni za line-up Weekendera, to mam nadzieję,
że postawią na raperkę z Florydy. Taka moja małą sugestia.
Po chwili spoczynku, po
schodach wdrapałem się na Świętą Górę, na której
zamiast surrealizmu panował modern-funk, a zamiast Jodorowsky'ego
swoje rządy sprawował czerwony byk, czyli Dâm-Funk. Trochę nie
miałem już sił, ale gdy Damon Riddick wyemitował dźwięki, nie
było przepuść. Wypolerowane, bezczelnie zajebiste beaty gromiły,
a dancefloor dosłownie się trząsł. Leciały g-funkowe hiciory z
wokalem Snoopa („Faden Away”), bardziej technoidalne sztosy,
które Dâm-Funk zapowiedział: „Mr. Omar-S”, ale najbardziej
wryła mi się w głowę obłędna, niekończąca się pętla „Hood
Pass Intact” z Toechizown,
przy której Damon wparował w bansujący tłum. Niestety działo się
to dość daleko ode mnie, więc udało mi się dojrzeć jedynie
czerwony kapelusik wystający gdzieś z tłumu. Nie mogę pominąć
też kolejnego hajlajta — poleciał nowy kawałek z nadchodzącego
wielkimi krokami nowego albumu producenta z Pasadeny — Invite
The Light. Numer był tak oldskulowy, a jednocześnie tak
modernistyczny, a przy tym obdarzony tak piekielnie chwytliwym
disco-groove'em, że coś STRASZNEGO. Jeśli tak będzie brzmieć nowy
Dâm-Funk, to panie, ja wysiadam.
I młócił tak sobie
Damon jeszcze długo. Ja po godzinie z hakiem już nie dałem rady —
po prostu to było zbyt dobre. Tak jak cały Red Bull Weekender,
przynajmniej ta część atrakcji, którą objęła moja percepcja.
Drugi dzień również zapowiadał się świetnie, ale niestety —
nie można mieć wszystkiego. Tym bardziej szkoda, bo dostałem info
z naprawdę pierwszej ręki, że podobno w sobotę było jeszcze
lepiej. Ech, za rok trzeba lepiej zorganizować czas. Mam nadzieję,
że się uda.
Tomasz Skowyra
Oczy bolą od czytania tego tekstu, a to już w ogóle jakaś tragedia: "Z małym opóźnieniem swój koncert rozpoczęła Rebeka. Frekwencja niezbyt duża, co spowodowała wciąż trochę zbyt wczesna pora, ale i padający nieco wcześniej deszcz, który chyba z powodzeniem odwiódł publiczność." ała
OdpowiedzUsuńpopieram, ciężki tekst...
OdpowiedzUsuń