wtorek, 10 czerwca 2014

RELACJA: Red Bull Music Academy Weekender


Relacja z Red Bull Music Academy Weekender, które odbyło się w miniony weekend. O wydarzeniu pisze Tomasz Skowyra.

Wreszcie zaczynają się upały, a wraz z nimi trochę wolnego czasu (zależy jeszcze dla kogo, ale jeśli lato nie jest najlepszym momentem na urlop lub choćby chwilę przerwy, to ja nie wiem). Wraz z rozpoczęciem tak zwanego sezonu, ruszają również muzyczne festiwale. Jak dla mnie taką swoistą inauguracją letnich eventów stał się Red Bull Music Academy Weekender. I choć to pierwszy przystanek na festiwalowej mapie, a co więcej, miałem możliwość uczestniczenia tylko w jednym dniu imprezy, to jednak bez wahania trzeba przyznać, że to absolutnie udany start. Ciężko zresztą, aby było inaczej — wystarczy spojrzeć w line-up i sprawa staje się prosta. Wydaje mi się, że spośród wszystkich tegorocznych festiwali, warszawski Weekender szczyci się (jak dla mnie) najciekawszym doborem artystów, odważnie stawiając na wykonawców powiedzmy niszowych, ale i interesujących właśnie TERAZ. Jasne, w innych miejscach Polski będziemy mogli zobaczyć wielkie legendy czy równie świetnych, ale już sprawdzonych zawodników. Jednak to przy Pałacu Kultury i Nauki mogliśmy obejrzeć koncerty takich wykonawców jak Jessy Lanza czy Danny Brown. I to jest największy atut tej imprezy.

Skoro zaczęło się od chwalenia, to pójdę dalej tą drogą, bo też organizacja festiwalu była praktycznie wzorowa. Oprócz kilku sytuacji, raczej zabawnych, które zawsze muszą się pojawić, wszystko było super przygotowane i nie było żadnych problemów, a jeśli nawet były, od razu zostawały rozwiązywane. Ze wszystkimi nowo poznanymi osobami rozmawiało się miło, a co więcej, wszystkie dziewczęta dbające o festiwal, czy to w okienkach wydających akredytacje, czy ciężko pracujące w namiocie prasowym, odznaczały się niezwykle urodziwą aparycją, znacznie podnosząc i tak imponującą stronę wizualną wydarzenia. Jeśli Was nie było, to teraz dopiero żałujecie, prawda? No cóż, okazja do nadrobienia już za rok, a teraz posłuchajcie, kogo udało mi się zobaczyć na tegorocznej edycji.


Rebeka, foto. Marcin Kin/Red Bull Content Pool
Z małym opóźnieniem swój koncert rozpoczęła Rebeka. Frekwencja niezbyt duża, co spowodowała wciąż trochę zbyt wczesna pora, ale i padający nieco wcześniej deszcz, który chyba z powodzeniem odwiódł publiczność. Mimo to duet na scenie zupełnie nie okazywał tego, że nie ma tłumów. Dostosowali swój set na potrzeby chwili, czyli zagrali na wskroś beatowe numery, nie wdając się w wolniejsze czy bardziej stonowane momenty, których na Helladzie przecież kilka jest. Zdecydowanie podobała mi się taka Rebeka, bo przyznam, że był to ich najlepszy występ, jaki do tej pory udało mi się zobaczyć (a widziałem ich już kilka razy i to w różnych warunkach). I tradycyjnie, najlepiej wypadł rozciągnięty, wdrożony w ogniste, taneczne beaty „Sisters”. Krótko mówiąc: świetna rozgrzewka przed dalszą częścią festu.


Jessy Lanza, foto. Marcin Kin/Red Bull Content Pool
Po chwili przerwy na scenie przy Pałacu Kultury pojawiła się Jessy Lanza. Przyglądałem się z dalszej odległości i na początku nie byłem przekonany. Wydawało mi się, że Kanadyjka puszcza tylko instrumentale i dośpiewuje do nich odpowiednie partie, przez co koncert miał polegać tylko na odtwarzaniu numerów z płyty. Spojrzałem na pomieszczenie dźwiękowca i ujrzałem świetnie bawiącego się Jeremy'ego Greenspana (połówka Junior Boys, ale mam nadzieję, że to wiedzieliście) i zastanowiłem się, czemu jest taki zadowolony. Dopiero gdy podszedłem nieco bliżej (pojawiło się już znacznie więcej ludzi), chyba po wybrzmieniu „Kathy Lee”, zrozumiałem stan ducha Jeremy'ego. Kompletnie wsiąkłem w wyczarowany przez anioła na scenie, niebiański nastrój. Każde kolejne pacnięcie w klawisze, każdy kolejny akord płynący z głośników i każda kolejna próbka wokalna Jessy, przypominająca głos niczym z Arkadii — wszystko to wpływało w moją świadomość i robiło z nią co chciało. Błyszczące klejnoty z Pull My Hair Back przyprawiały mnie o dreszcze, czy to był „As If”, „Fuck Diamond” czy przepiękny utwór tytułowy. Tymi kawałkami udało się podopiecznej Greenspana stworzyć jakąś kontemplacyjną wręcz aurę, natomiast pojawiły się też fragmenty z iście dancefloorowym potencjałem, z których na pierwszy plan wysunął się naturalnie „Keep Moving”. Mogę zatem podsumować ten show jednym epitetem: REWELACYJNY. Tak jest, Jessy dodała mi skrzydeł.


Chole Martini, foto. Anna Domańska
Wspominałem o zabawnych sytuacjach. Właśnie taką było moje pierwsze spotkanie z damą w kapeluszu — Chloe Martini (szczegóły zachowuję dla siebie). Bardzo ucieszyłem się, gdy w rozpisce znalazłem zapis, że występ producentki będzie live-actem, niestety okazało się to błędną informacją. Chole zagrała dj-set przy niezwykle skromnej publice (pierwszy czynnik to pora — za wcześnie, gdyby przesunąć występ na późniejszy termin, byłoby o niebo lepiej, a drugi: Chloe przegrała z Brodką na scenie głównej, która zgromadziła całą masę ludzi — oczywiście chylę czoła, oraz z Niewidzialną Nerką — ta sama sytuacja). Mimo wszystko nie ma mowy o rozczarowaniu. Set przepełniony do cna nowoczesną elektroniką w stylu zdekonstruowanego r&b czy quasi-footworkowych jointów wymiatał. Na pewno poleciały AlunaGeorge czy Disclosure, a wszystko w odpowiednich remiksach (tak przypuszczam) pasujących do estetyki autorki epki Reborn. Chyba poleciał nawet numer z samplami ze Spice Girls, a więc wszystko się zgadza. Dlatego na pytanie: co tak szczerzę myślę o secie Chole Martini, odpowiadam: gdybym mógł być DJ-em jeden dzień, pewnie grałbym to, co Anna Żmijewska, tyle na tę chwilę wiem. A po secie udało mi się porozmawiać przez moment z jego bohaterką, co było dla mnie niezwykle miłym momentem całego festiwalu i tylko potwierdziło, że uwielbiam tę panią. Czekam z utęsknieniem na kolejną epkę i pełnoprawne koncerty.

Danny Brown, foto. Marcin Kin/Red Bull Content Pool
Kolejnym koncertowym aktem był występ noszącego koszulkę Ramones, Danny'ego Browna. Mniej więcej wiedziałem, co mnie czeka, gdy podejdę pod scenę, i w zasadzie wszystko się sprawdziło. Komentarze zasłyszane w trakcie koncertu w stylu „napierdala jak pojebany” są wystarczającą konstatacją. Gość wykrzesał z w sumie z pierwotnych, trochę z dupy beatów (choćby upatrywany przez mnie jako najmocniejszy banger „Smokin & Drinkin” zrobił swoje) mega WIKSĘ, przy której festiwalowicze dosłownie dostawali spazmów, a potem i orgazmów. Moim zdaniem typ zrobił swoje, porwał publikę w zasadzie przy pomocy rapowania i DJ-a, za co składam szacun. A za rok poproszę w tym samym miejscu Kitty, która też powinna przyciągnąć podobne tłumy — jeśli czytają mnie ludzie odpowiedzialni za line-up Weekendera, to mam nadzieję, że postawią na raperkę z Florydy. Taka moja małą sugestia.
Dâm-Funk, foto. Solovsky.com
Po chwili spoczynku, po schodach wdrapałem się na Świętą Górę, na której zamiast surrealizmu panował modern-funk, a zamiast Jodorowsky'ego swoje rządy sprawował czerwony byk, czyli Dâm-Funk. Trochę nie miałem już sił, ale gdy Damon Riddick wyemitował dźwięki, nie było przepuść. Wypolerowane, bezczelnie zajebiste beaty gromiły, a dancefloor dosłownie się trząsł. Leciały g-funkowe hiciory z wokalem Snoopa („Faden Away”), bardziej technoidalne sztosy, które Dâm-Funk zapowiedział: „Mr. Omar-S”, ale najbardziej wryła mi się w głowę obłędna, niekończąca się pętla „Hood Pass Intact” z Toechizown, przy której Damon wparował w bansujący tłum. Niestety działo się to dość daleko ode mnie, więc udało mi się dojrzeć jedynie czerwony kapelusik wystający gdzieś z tłumu. Nie mogę pominąć też kolejnego hajlajta — poleciał nowy kawałek z nadchodzącego wielkimi krokami nowego albumu producenta z Pasadeny — Invite The Light. Numer był tak oldskulowy, a jednocześnie tak modernistyczny, a przy tym obdarzony tak piekielnie chwytliwym disco-groove'em, że coś STRASZNEGO. Jeśli tak będzie brzmieć nowy Dâm-Funk, to panie, ja wysiadam.

I młócił tak sobie Damon jeszcze długo. Ja po godzinie z hakiem już nie dałem rady — po prostu to było zbyt dobre. Tak jak cały Red Bull Weekender, przynajmniej ta część atrakcji, którą objęła moja percepcja. Drugi dzień również zapowiadał się świetnie, ale niestety — nie można mieć wszystkiego. Tym bardziej szkoda, bo dostałem info z naprawdę pierwszej ręki, że podobno w sobotę było jeszcze lepiej. Ech, za rok trzeba lepiej zorganizować czas. Mam nadzieję, że się uda.

Tomasz Skowyra

2 komentarze:

  1. Oczy bolą od czytania tego tekstu, a to już w ogóle jakaś tragedia: "Z małym opóźnieniem swój koncert rozpoczęła Rebeka. Frekwencja niezbyt duża, co spowodowała wciąż trochę zbyt wczesna pora, ale i padający nieco wcześniej deszcz, który chyba z powodzeniem odwiódł publiczność." ała

    OdpowiedzUsuń
  2. popieram, ciężki tekst...

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.