środa, 11 czerwca 2014

RECENZJA: Marissa Nadler - July



WYTWÓRNIA: Bella Union/Sacred Bones
WYDANE: 10 lutego 2014

Funeralpopowa diwa znowu w akcji, czyli Marissa Nadler wydaje siódmy studyjny krążek i jednocześnie ma się bardzo dobrze. July, choć ukazało się w lutym, a dla potrzeby chwili u nas recenzowana jest w czerwcu, z latem nie ma nic wspólnego. To jedenaście melancholijnych i dość depresyjnych kompozycji. Ładnych.

Ale inaczej być nie mogło, bo Marissa Nadler posiada tę smykałkę do tworzenia uroczych piosenek. Wystarczy posłuchać którejkolwiek z płyt, aby się o tym przekonać. July należy do tej grupy sercołamaczy - albumów, które chłonie się całym sobą, które kontempluje się długo po ustaniu ostatniego utworu. To się chyba nazywa piękno? 

Pewnie, piosenki Amerykanki to pop. To takie kompozycje, które - gdyby zmienić warstwę melodyjną - nie różniłyby się od nagrań przesłabej Lany Del Rey czy innej przereklamowanej Florence lub Bat For Lashes (featuring z Albarnem się nie liczy!). Tylko w przypadku Nadler jest ta różnica, że jej piosenki mają tak zwaną duszę. A że jest to dusza zwichrowana i ponura, to wszystko się zgadza. Utwory prezentują się ładnie i - przede wszystkim - prawdziwie. 

Ale popatrzmy na samą płytę, tę najnowszą w dyskografii Marissy. Spokojne ballady wypełniają całą zawartość July. Uspokajający (i lekko senny) wokal piosenkarki urzeka już od pierwszego nagrania, a same utwory i ich tytuły można wymieniać jednym tchem. Od marzycielskiego, opartego na akustycznej gitarze i pogłosowym śpiewie Nadler (z uroczymi chórkami w tle), przez mocniejsze (wsparte elektrykiem) „Was it a Dream”, po anielskie „I've Got Your Name” czy bardzo w stylu Joanny Newsom „Nothing In My Heart”. Tak w telegraficznym jak wiadomości sportowe na tvn skrócie można opisać July. Zresztą, i sam nastrój albumu nie może dziwić. Raz, że Nadler to muzycznie smutna dziewczyna, a dwa, że za produkcję jej siódmego długograja odpowiada Randall Dunn (który wcześniej współpracował chociażby z Sunn O))), Akron/Family i założył Master Musicians of Bukkake). Tak, to powinno wiele wyjaśniać. 

Jednak siłą samego wydawnictwa, poza oczywiście wokalami, są aranżacje. Urocze, delikatne i po prostu wzruszające. Z jednej strony lamentujące smyki, z drugiej depresyjne klawisze, a zza winkla wystaje jeszcze akustyczne plumkanie na gitarze, którego nie powstydziłaby się i Laura Marling (kto się nie wzruszył na „We Are Coming Back” ten nie ma serca). Piosenkom samym w sobie nic nie brakuje, Dunn ładnie to wszystko urządził, umieszczając Marissę Nadler gdzieś na płaszczyźnie eterycznych wokali, przestronnych, choć niewątpliwie ulokowanych gdzieś w średniowiecznych komnatach melodii, przeplatanych cmentarnym popem czy też akustycznym, bardzo stonowanym folkiem. 

7

Piotr Strzemieczny


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.