WYTWÓRNIA: Mik Musik
WYDANE: 26 maja 2014
Jeśli
zdecydowaliście się przeczytać tę recenzję, to pewnie nie ominął was hajp
związany z osobą producentki. Jeśli jednak o niczym nie słyszeliście, to łatwo
się rozeznać w temacie, wklepując w wyszukiwarkę odpowiednie frazy. Nie mam
zamiaru przytaczać kontekstu tego zamieszania, bo niczego sensownego to nie
wniesie, a poza tym cała sytuacja jest dość kuriozalna, więc zwyczajnie sobie
daruję. Całość uwagi przenoszę na Untune — pełnoprawny debiut Natalii
Zamilskiej, o którym jest głośno.
I mam nadzieję,
że będzie, i mam też nadzieję, że ze względów czysto muzycznych. Ten album to
zestaw potężnych, ale i gładkich, precyzyjnie wymierzonych ciosów. Magmowa
tkanka ciężkiego techno natychmiast obezwładnia receptory słuchacza, demolując
na te prawie pięćdziesiąt minut cały pozostawiony teraz gdzieś z boku świat. Bo
gdy słucham Untune, trudno jest mi skupić się na
czymkolwiek innym poza samym słuchaniem — „wdychanie” tych parujących dźwięków
zupełnie pożera świadomość.
Intro „Enemy” to
taki łącznik między rzeczywistością, a mikroświatem wykreowanym przez Zamilską.
Potężny bas, na tle którego rozlegają się strzały, a następnie sytuacja
przeradza się w jakąś kosmiczną batalię, to perfekcyjny wstęp do całości (i ta
cisza, jak przed burzą!). Untune to jakby muzyczna wizja owładniętej
wojną, postapokaliptycznej metropolii. „Listened to the soft wind breathing
through the grass” — nic z tego, nie ten kierunek. Bardziej patrzę w stronę
Williama Gibsona niż Emily Brontë. Ale ten cytat już zawsze będzie kojarzył się
z Zamilską, bo przecież wprowadza w największy jak do tej pory hit producentki.
Nie zdążyłem sprawdzić, ile tygodni „Quarrel” utrzymywał się na Liście
Przebojów Programu Trzeciego, ale podejrzewam, że są to poważne liczby. Ale
pomijając żarty — cieszy mnie, że tak ciężkie i duszne techno, brzmiące niemal
jak rytualna pieśń do różnych ciekawych praktyk zdobyła taką popularność. Mam
świadomość, że swoje zrobił teledysk, ale mimo wszystko jest się z czego
cieszyć. I pieprzyć te „modowe” kontrargumenty!
Nie wiem, czy
podobnie wyszło z „Duel 35” ,
kolejnym singlem, również opatrzonym klipem, ale wszystko wskazuje na to, że
tak. Pomijając rozplanowanie ścieżek, napięcie czy wyśmienity dialog wokalu z
ze stukająco-pukającymi punkcikami na 2:36 — rytm zajebistego basu zmiata
wszystko — po prostu przestaję analizować i jak zamroczony wpadam w objęcia
tego niskiego rejestru. A wcześniej w trackliście ukrywa się jeszcze „Army”. W
tym wypadku tytuł od razu przynosi skojarzenia z wojną, i to taką w rodzaju
bitwy pod Kurskiem. Ciężka artyleria poszła w ruch, na brunatnym, digitalnym
niebie co chwila jaśnieje, a dudniące grzmoty tylko wzmacniają grozę. JEST MOC.
Trudno wskazać
na jakieś odstające fragmenty Untune,
bo jak sądzę, w zamyśle to miała być płyta-monolit, a każdy kawałek miał być
kolejnym elementem w zwartej układance. Można płycie zarzucić, że czasem trudno
przesłuchać ją dwa razy — jednak trzeba chwilę odpocząć między odsłuchami. Ale
po stronie plusów mamy wypieszczoną i czysta produkcję, gdzie akcenty i
półświatła są tak niezwykle istotne (a przypominam, że mówimy tu o brutalnym
techno, opartym na mocarnym basie!). Stąd radość ze słuchania „Flag”, „Hush”
czy każdego innego indeksu można czerpać bez wgłębiania się w mechanizm
struktury, ale śledzenie detalicznych cząstek i cząsteczek kompozycji również
daje estetyczną rozkosz. Serio, tu nie ma mowy o monotonii czy jakimś
patologicznym zdehumanizowaniu. Wrzućcie „Revival” i spróbujcie nie odczuć
pulsującego groove'u — mi zawsze udaje się poczuć, co naprawdę nie jest trudne.
Płytę zamyka
„36”, chyba najbardziej eksperymentalny fragment Untune — hymn dla fabryk i laboratoriów, w
których szarlatani dokonują eksperymentów na zwierzętach i ludziach? Może.
Całkiem możliwe, że debiut Zamilskiej, obok artystycznego zamysłu, jest jakimś
eksperymentem — wizją dzisiejszego człowieku, w którego codziennie uderza
milion bodźców. Tylko czekać, aż wszystko runie. I na koniec: słyszałem głosy,
że Zamilska brzmi ZUPEŁNIE jak RSS B0YS. A może jak Arca? Albo Millie &
Andrea? Jasne, ale to tak jakby powiedzieć, że Bach brzmi ZUPEŁNIE jak
Mozart. W końcu to samo instrumentarium, prawda?
7.5
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.