wtorek, 8 kwietnia 2014

RECENZJA: Todd Terje - It’s Album Time




WYTWÓRNIA: Olsen Records
WYDANE: 6 kwietnia 2014
KUP: sklep Tschak.pl

Chcecie posłuchać historii o wąsatym zbawcy nu-disco rodem z Norwegii? No to siadajcie wygodnie, bo rzeczywiście jest o czym nawijać. Todd Terje już jakiś czas temu zwrócił uwagę miłośników tanecznych beatów singlem „Ragysh”. Co prawda na muzycznym „rynku” obecny jest już od dekady, ale dopiero ten numer utorował mu „drogę do gwiazd”. Przełom nastąpił w 2012 roku, wraz z wypuszczeniem epki It’s The Arps, na której znajdował się błogi nu-disco anthem „Inspector Norse”, czyniący ze skandynawskiego producenta jednego z bogów parkietu.

Tak, tam gdzie było to możliwe, rozbrzmiewał kosmiczny pocisk, notorycznie obracając w pył kolejne kluby i miejscówki. I trwało to jakiś czas, bo wreszcie pojawiły się kolejne utwory, a były to „Spiral”, „Standbar” i napisany do spółki z Lindstrømem „Lanzarote” – w powietrzu zaczęło pachnieć studyjnym albumem, oczekiwanym już dość mocno przez SYMPATYKÓW nowego disco. Gdzieś pod koniec ubiegłego roku dumny Norweg ogłosił, że jego debiut jest gotowy i niebawem zaprezentuje zapowiedź. No i rzeczywiście – „Delorean Dynamite” był już ostatnim przystankiem do czasowej zmiany. Czasowej, bo przecież ogłaszającej komunikat It’s Album Time.

Z jednej strony zupełnie nie dziwi mnie kształt tej płyty – praktycznie wszystko można było przewidzieć, jeśli znało się charakterystyczne elementy, z których Todd konstruował swoje kompozycje. Pojawia się repetycyjny trans syntezatorów, mamy wszechobecne jazzujące wibracje na całej długości płyty, pełno tu old-schoolowych, retro-wątków (w końcu wąs z okładki nie pojawia się przypadkowo) i wreszcie dużo zapadających w pamięć, przenikających się i zazębiających z gracją motywów. Decydującą cechą o jakości tych kawałków jest umiejętność rozłożenia akcentów: gość wie kiedy przystopować, kiedy zostawić sobie więcej swobody, a kiedy podkręcić i zawęzić poszczególne ruchy (chyba najlepszą wizytówką tego kompleksu jest „Preben Goes To Acapulco”).

Dlatego tak świetnie korespondują ze sobą stereolabowy wojaż „Leisure Suit Preben” (przy okazji „Alfonso Muskedunder” brzmi jakby Todd wyjął „The Free Design” z Cobra And Phases i przefiltrował przez swoją norweską duszę) oraz krajobraz w barwach space-disco „Oh Joy”. Skondensowany „Standbar” czy dwuczęściowy „staroć” „Swing Star” uzupełniają album o konkretniejszy, taneczny wymiar, a ejtisowa ballada „Johnny And Mary” (cover kawałka Roberta Palmera) z Bryanem Ferrym delikatnie spaja cały zestaw w zwartą, homogeniczną całość. Trudno znaleźć coś, co obniża znacznie notę, bo nawet drobnostki w stylu „Svensk Sås” są spoko. Może brakuje trochę tych najczystszych, przebojowych momentów. Choć z drugiej strony przecież na sam deser, jako closer, dostajemy klasycznego już „Inspectora”, potwierdzającego, że Todd Terje to prawdziwy kameleon współczesnej dancefloorowej elektroniki i niewątpliwie jedna z najważniejszych obecnie postaci całego popie. W pojedynku z Disclosure, Classixx, Shookiem czy Lindstrømem wąsaty koleś na razie górą.


7.5

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.