WYTWÓRNIA: Domino
WYDANE: 7 kwietnia 2014
Zakładam, że duża część niezalowych słuchaczy upatrywała w Enter The Slasher House jeden z
mocarniejszych punktów tego roku. Pływający w lunaparkowo-arielowym sosie
„Little Fang” mógł się tej grupie zdecydowanie podobać – to może nie jest
totalnie porywający popowy killer, ale przejrzystość refrenu, umoczona w
lśniącym płynie producenckich sztuczek wynagradza wszystko z nawiązką.
Przyznaje, też dałem się wciągnąć w ten kolektywny zachwyt, może obyło się bez
szaleństw, ale jednak singiel pozostawił w mojej głowie bardzo dobre wrażenie,
o którym nie omieszkałem się ZWIERZYĆ (a może zanimalić) przy okazji miesięcznego zestawienia singli. Potem David Portner wraz z Angelem
Deradoorianem (były członek Dirty Projectors) i Jeremym Hymanem (dawniej pałker
Ponytail) uraczyli blogosferę, krytyków i słuchaczy piosenką „Strange Colours”,
skaczącą za pomocą świdrującego basu w stronę zmechanizowanego The Rapture
(R.I.P.), splecionego z chóralnymi zaśpiewami na modłę Panda Bear. Dalej więc
nie było powodów do obaw – większość wskazywała na to, że Avey dostarczy
kilkunastu minut świetnego oderwania się od życia. Wszystko legło niestety w
gruzach po wysłuchaniu całości.
Myśląc o Avey Tare’s Slasher Flicks, automatycznie nasuwa mi się
projekt Atoms For Peace Thoma Yorke’a. Podobna sytuacja: w obu przypadkach mamy
amalgamowe sklepienie ZAPRAWIONYCH W BOJACH postaci, sławetne „supergrupy”
(Atomy są trochę bardziej super, ale to nieistotne). W obu przypadkach lider
grupy chce trochę odpocząć od macierzystej formacji, zmienić otoczenie i
spróbować stworzyć coś innego (przynajmniej takie zamierzenie wydaje mi się
logiczne, bo po cholerę tworzyć nowy projekt, żeby grać to samo?). Wreszcie po
trzecie: w obu przypadkach te próby kończą się na niczym, bo AFP brzmią jak
kopia Radiohead bez pierwiastków nieuchwytnego geniusza, a ATSF brzmią jak
stawiająca na kompromis, ugrzeczniona, rezygnująca z szaleństwa, dzikości,
nieokiełznania i dziwności wersja Animal Collective. Powiem więcej: brzmią jak
stworzona dla „masowego alternatywnego słuchacza” (są tacy) wersja Strawberry Jam.
Nie chcę tu „tworzyć niestworzonych historii” i produkować paraleli jak
z teorii spiskowych, ale… No weźmy opener Slasherów – „A Sender” to odarty z
wariackiego, digitalnego szamanizmu „Peacebone”. Żeby szkielet nie był nagi,
chłopaki ubarwili go i pozakrywali wszystkie puste miejsca tańszymi
materiałami, dostępnymi w większości sklepów. „Duplex Trip” z kolei przypomina,
że podobnie uwarunkowany dźwiękowo jest „Winter Wonderland”, „That It Won’t
Grow” jedzie na podobnym patencie do tego, który Animale użyli w „Cuckoo
Cuckoo”, etc. etc. Okej, zdaję sobie sprawę, że to są może trochę naciągane
szukanie wspólnych mianowników, ale z takich porównań wprost wynika, że Avey,
spiritus movens całej tej szajki, dość brutalnie spłycił cały zamysł
znakomitego albumu z truskawką na okładce. Za to właśnie należy mu się wielki
minus (—).
Ale jest jeszcze druga strona medalu: Portner to całkiem zdolny
songwriter i nawet jeśli zabrnie w coś, z czego ciężko go usprawiedliwić, to
ratuje się (nie zawsze oczywiście, ale jednak) swoim indywidualnym krojem
kawałków. Gdyby ktoś powiedział mi, że to Enter
The Slasher House to kolejna płyta AC, przyjąłbym to bez bólu i może nawet
trochę się ucieszył. W końcu trio pokazało, że potrafi układać całkiem dobre
kawałki. Ciężko na przykład przejść obojętnie wobec rozgorączkowanego i
zaraźliwego „Blind Babe”. Wcześniej hejtowałem „Duplex Trip” za wtórność, to
teraz zrehabilituję za songwriting, a za „dobre prowadzenie” można też
spokojnie pochwalić „Modern Days E”. I bez dwóch zdań trzeba docenić produkcję
tego krążka – chwilami tak świetnie eksponującą konkretne motywy, a momentami
zakrywającą niektóre braki i słabostki Avey’a. I mimo że trochę bezczelnie
zachował się wobec Strawberry Jam, to
mogę spokojnie wystawić Slasher Flickom dobrą notę. Tak, mimo wszystko będę
mógł spać spokojnie. Na pewno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.