Wytwórnia: Columbia/Sony
Wydane: 3 lutego 2014
To nie jest drugi soundtrack do Grawitacji
Broken Bells to James Mercer, oryginalnie z The Shins, i Brian
Burton, alias Danger Mouse (producent m.in. El
Camino), czyli ci dwaj goście, dla których NASA organizuje balety, a Kate
Mara wdziewa skafander niczym Sandra Bullock (to a propos klipu do „Holding On
Your Life"). Ich debiut, zatytułowany zwyczajnie Broken Bells, był ostrożnym krokiem w przestrzeń muzyczną – ani
specjalnie dobry, ani specjalnie kiepski, był to byt raczej neutralny. W którą
stronę robią krok w trzy lata później?
Jest kilka wariacji słynnego powiedzenia o krokach: można
robić jeden krok naprzód i dwa wstecz, można odwrotnie – dwa naprzód i jeden
wstecz, jednakże przypadek Broken Bells wymaga trzeciej możliwości. Krok
naprzód, krok wstecz. Z tym, że ten wstecz nieco większy. Jak to, miało być przecież Bee Gees w kosmosie i w ogóle?!
Też na to liczyłem, cóż jednak, gdy prawda w uszy kole.
Dajmy na to tę beegeesową fascynację – niby tak ładnie odciska się na wokalach
Jamesa Mercera, jest równie czytelna, co nieskrępowana i atrakcyjna, ale z
drugiej strony okazuje się jednym z pomysłów, które ciągają/szarpią ten
longplay w różne strony. Mamy takie oto na przykład „Lazy Wonderland” (indeks
nr 7), które znów zamiast barokowego przepychu wielu numerów chciałoby być
takim spokojnym akustykiem jak „Citizen” na debiucie (tam także indeks nr 7. Przypadek?),
ale cóż z tego, kiedy nie ma ani tego uroku, ani tej Flaming Lipsowej atmosfery.
Synthowe „After The Disco”? W rzeczywistości jednorazowy motyw, który daje
pretekst okładce, by mogła wyglądać jak te sprzed półwiecza, a potem urywa się,
by więcej na albumie nie powrócić.
Panowie postanowili ponadto bogato się orkiestrować,
posiłkowali się szerokim arsenałem skrzypiec, trąbek, a także saksofonu (a
jakże!), jednakże efekty tych zabiegów są bardziej widoczne niż skuteczne. Mamy
je tu w postaci choćby trąbek wplecionych w „No Matter What You’re Told” i zamykającego
płytę utworu – ten został kompletnie rozmarzony w pył przez smyki, zaś jego
końcówka jest czymś, co przyprawia o osobną kontemplację.
Najlepsze spośród tego wszystkiego jest ostatecznie chyba
„Holding….”, bo i dobry był to kawał singla, i wspomniane inspiracje wokalisty
miłe uchu, a i ciekawie mamy tam zabieg wrzucony tuż po refrenie.
Sumując sprawę, After
The Disco - brzydsza siostra starszej siostry.
5
Jacek Wiaderny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.