W kolejnej części nadrabiania zaległości recenzje albumów, które przygotowali: DJ Rashad, Dorian, Fort Romeau, Sky Ferreira oraz Wovoka.
Pieczołowicie przygotowywani
epkami I Don’t Give A Fuck oraz Rollin’, wreszcie możemy delektować się pełnoprawnym
debiutem Rashada Hardena. Producent nie traci czasu na wypełniacze i częstuje
nas doprawionym samplowymi łakociami towarem z najwyższej footworkowej półki,
tworząc pewnego rodzaju niemożliwy do zdarcia soundtrack do hedonistycznych
melanży. Jak po sznurku lecą dance’owe sztosy: zaczynając od opartego na
klawiszowym wzorze „Feelin’”, przechodząc do ekstatycznego „Show U How”, a
potem do roszczącego sobie prawo do futurystyczno-hip-hopowego mariażu „Pass
That Shit”. I tak do końca Double Cup
– nie ma nawet chwili wytchnienia i spoczynku, bo dźwiękowe bangery rozkazują
bezustanny taniec. A poza tym walorem warto wsłuchać się w równie wymiatającą
tkankę tych numerów. Gorąco zachęcam do spożywania.
Kup płytę: SeeYouSoon.pl
Kup płytę: SeeYouSoon.pl
7.5
***
Czasem warto zaufać intuicji i
postawić na coś zupełnie nieznanego. Tak naprawdę nic o tym gościu nie wiem.
Nie znam nawet jego prawdziwego imienia i nazwiska! Wiem tylko, że jest
japońskim producentem fajowej elektroniki. Myśląc Midori słyszę lounge’ującego Akufena wpadającego w objęcia
zagmatwanej vapor-wave’owej estetyki, nad którymi z notesikiem czuwa Max
Tundra. Całość jest frapująca i rodzi wiele ciekawych asocjacji (weźmy na
przykład otwierające „Lost Seasons”, brzmiące jak subtelny tribute dla Since I Left You, a zwłaszcza dla
„Tonight”). Cały długograj brzmi zadziwiająco świeżo, melodyjnie i trafnie
oddaje ducha internetowych czasów, choć mam świadomość, że to jeszcze nie są
kompozycje aspirujące do miana perfekcyjnych. Niemniej jednak mało jest takich
albumów, dlatego Dorian to kolejny japoński producent obok takich postaci jak Yasutaka
Nakata, Towa Tei czy Kido Yoji, który zasługuje na docenienie i szacun.
7
***
Ten młody producent z UK jest już
znany polskiej publiczność, a to dzięki jego całkiem niedawnemu występowi w Café
Kulturalna. Pamiętamy też o jego pełnometrażowym tech-house’owym debiucie Kingdoms. Ta wiedza się przydaje, bo na
tegorocznym wydawnictwie Michael
Greene w zasadzie podąża obraną już ścieżką, choć momentami lekko
z niej zbacza. Widać to w otwierającym „Stay/True”, gdzie pobrzmiewają echa
Moroderowych patentów, wcześniej nie obecnych w gatunkowym kufrze producenta.
Możliwe, że drugi indeks też nieśmiało czerpie z E=MC² — w każdym razie „Your Light” to absolutny parkietowy killer,
sprawdzający się niemal w każdych klubowych warunkach. Najmniej leży mi „And
Now”, choć to również przyjemny groover, za to najbardziej zamglony „Together”
to trafione zakończenie epki. Konkretyzując: Fort Romeau nie traci kontaktu i
dalej dostarcza fajnych numerów do tańca. Tak trzymać ziom.
6.5
***
Sky Ferreira – Night Time, My Time
Nie wiem, co się porobiło z tą
dziewczyną. Jeszcze jakiś czas temu co chwilę podrzucała uber-popowe single
(czy to był „99 Tears”, czy nawet zeszłoroczny „Everything Is Embarrasing”), a
to co ma miejsce na Night Time, My Time
jawi się jakimś mało śmiesznym żartem albo kiepskim trollowaniem. Z wielkim
trudem przyszło mi przesłuchanie, nie mówiąc już o swobodnym słuchaniu całego
krążka, którego nie można określić innymi epitami poza takimi typu: nudny,
toporny, ciężkostrawny, zamulający. Nie ma na nim ani bezczelnie
uzależniających melodii, ani kradnących przestrzenie świadomości, ekstatycznych
refrenów, wreszcie nie ma oryginalnych, producenckich sztuczek, podwyższających
wartość materiałową. Może tylko ze 3-4 piosenki zaliczyłbym na plus (z czego „I
Blame Myself” jest tylko spoko). Reszta niestety nie prezentuje niczego
dobrego. Z tą okładką też raczej nie wyszło. Wielka szkoda.
4
***
Wovoka – Trees
Against The Sky
Nie wiem, jak się czujecie w
temacie tzw. „tradycyjnej amerykańskiej piosenki” albo w temacie korzennego
blues’a, ale mnie trochę to odrzuca. Tym bardziej cieszę się, że kwartet Wovoka
na swoim Trees Against The Sky postanowił
zredefiniować i ukazać w nieco innym świetle niektóre standardy. Zespół odniósł
się do wytrawnego jazzu („John The Revelator” lub „Keep Your Lamp Trimmed And
Burning”), oraz blues-rocka („I'm Gonna Run To The City Of Refuge” albo „It's
Nobody's Fault But Mine”), i dzięki tym stylistykom, uzupełnionym surowym
wokalem Mewy Chabiery, przypominającym trochę Patti Smith, trochę PJ Harvey, a
może nawet trochę Janis Joplin, udało mu
się stworzyć dość ponury, ale brzmiący zdecydowanie ciekawie zestaw krwistych
numerów. Jeśli też macie podobny stosunek do bluse’a jak ja, to sięgajcie po
Wovokę.
Kup płytę: sklep Lado ABC
Kup płytę: sklep Lado ABC
6.5
***
***
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.