Legendarny wokalista legendarnego zespołu nagrał ze swoim
mniej legendarnym i nie do końca docenianym projektem kolejny solidny album.
Może nie w Stanach i nie w Wielkiej Brytanii, ale w Polsce
Stephen Malkmus chyba zawsze będzie kojarzył się bardziej z Pavement niż z The
Jicks. A to błąd, bo jakkolwiek Pavement na zawsze zagłębili się w sercach
indierockowych fanów, tak projekt Stephen Malkmus & the Jicks już od co
najmniej kilku lat powinni żyć w przekonaniu, że Pavement is over, a obecnie nastał czas jego nowego projektu. Projektu
dobrego, ciekawego i jednocześnie zabawnego, bo Stephen niejednokrotnie
puszczał oczko w stronę fanów, gdy w ironiczny i pełen humoru sposób opisywał
otaczającą nas rzeczywistość.
Krótki skrót telegraficzny dla tych, którzy lubili Pavement
i nie pofatygowali się nigdy poznać the Jicks, bądź też tych, którzy znali
Pavement, ale nigdy nie zagłębiali się w inne projekty byłych członków zespołu.
Pierwsza płyta została wydana w 2001 roku, a ukazała się pod jakże ładnym i
przystępnym, a na pewno bardzo wymownym tytułem Stephen Malkmus. Potem wyszły jeszcze trzy albumy, nastał rok 2011
i formacja udostępniła Mirror Trafic,
bodaj najlepsze wydawnictwo w swojej historii. W 2012 roku odwiedzili katowicki
OFF Festival, co dużej części festiwalowiczów nie zachwyciło, bo słabe, bo nie
Pavement, bo coś tam, coś tam. No nic to. Wróćmy do realiów. Stephen Malkmus
& the Jicks przygotowali nową płytę i jedno jest pewne - to dobry album.
Dobry i nagrany na ogromnym, żeby nie powiedzieć: za dużym -
luzie. Muzycy nigdzie się nie śpieszą, niczego nie muszą udowadniać, a
jednocześnie potwierdzają, że znają patent na komponowanie chwytliwych melodii.
Bo spójrzmy chociażby na singlowe "Lariat", które już samym
teledyskiem mogło zawładnąć sercami słuchaczy łamane na widzów. Jeśli osoby
występujące w klipie to znajomi Stephena, to koszt teledysku kręcił się tylko
wokół opłaty za prąd. A sam kawałek? Bardzo melodyjna indierockowa ballada z
chwytliwą gitarą w tle, urokliwymi partiami pianina i charakterystycznym dla niego tekstowo-wokalnym poczuciem humoru. Zaśpiewane, a raczej zarymowane
"We lived on Tennyson/ and venison/ and the Grateful Dead", gdzie
Stephen niemal łamie język przy końcówkach poszczególnych słów, wywoła na
twarzy uśmiech i jednocześnie popiera twierdzenie, że im Malkmus starszy, tym
lepszy. Bo mimo upływu lat ex-frontman Pavement nadal jest w świetnej formie
wokalno-tekstowej. A że jest to również utwór bardzo sentymentalny, niech
świadczy "We grew up listening to the music from the best decade
ever", gdzie ma na myśli czasy wcześnej miłości do Mudhoney czy Sun
City Girls.
Do highlightów Wig Out
at Jagbags można by spokojnie zaliczyć z dwie trzecie albumu. Już
otwierający całość "Planetary Motion" potwierdza, jak solidne melodie
potrafią stworzyć the Jicks - tu nawiązanie do starych nagrań Spoon, tam
marszowy rytm, który nadaje utworowi rytmu. Zza winkla wyglądają jeszcze rwane
riffy gitary i kapitalne popowe rozwinięcie w refrenie. Kawałek zagrany na ogromnym
luzie, a gitarowe solówki nie są same dla siebie, a naprawdę budują całość
kompozycji.
W całości kupuję "Houston Hades", ślamazarną
balladę z totalnie zblazowanym wokalem i bardziej dynamicznym i wykrzyczanym
refrenem. Nie bez znaczenia jest też niemal komiczna modulacja głosu Malkmusa,
która sama w sobie nadaje kawałkowi luzackiego wydźwięku.
O wieku członków zespołu przypomina "J Smoov". Tatusiowa
ballada (jeśli wierzyć co niektórym informacjom, dęciaki zostały zagrane przez
kilku berlińskich ojców, których frontman poznał dzięki Franicisowi Healy'emu) to
bodaj najładniejszy utwór na całym Wig
Out. Al Green może bić brawo, Yo La Tengo mogą przybijać piątki, a
Tindersticks poważnie zastanawiać się nad zaproszeniem do studia znajomych
Healy'ego. "Rumble at the Rainbo" to klasyka indierocka, typowe
Pavement łamane na Sebadoh i jednocześnie prztyczek w nos starym rockowym
składom, które decydują się na spektakularne
powroty i dalsze nagrywanie płyt. Jasne, można domniemywać, że to może też
dotyczyć samego Pavement, ale biorąc pod uwagę, że powrót trwał krótki czas i
ograniczył się raptem do zagrania kilku(nastu) koncertów, w tym w Gdyni na
Openerze, czterdziestosiedmiolatek raczej miał na myśli ostatnie wyczyny Pixies i innych
reaktywowanych dinozaurów pokroju Smashing Pumpkins. A o co chodzi? O jak zwykle celny tekst: Come and join us in this punk rock
tomb / Come slam dancin’ with some ancient dudes… no new material just cowboy
boots.
No, jest jeszcze
bardzo mocny "Chartjunk" czy kolejny singiel "Cinnamon and
Lesbians" okraszony języko-łamaczami-rymami bez ładu i składu. I tak, jak
większość utworu ciągnie się i ciągnie ślamazarnie, jakby żyła własnym życiem,
tak po wykrzyczanym "hej" Malkmus i the Jicks ożywają i dają się
ponieść rockandrollowej energii.
A co do tego Berlina, to warto wiedzieć, że na czas
nagrywania Wig Out Stephen postanowił
przeprowadzić się z Portland właśnie do Niemiec, a wokalista Travis był jego
sąsiadem.
Wig Out at Jagbags
to płyta nagrana przez kolejnego muzycznego weterana. Artystę, który od kilkunastu
lat tkwi zanurzony w okresie, w którym zbierał największe laury. Późne lata
osiemdziesiąte i wczesne dziewięćdziesiąte są aż nazbyt widoczne na szóstym
albumie Stephen Malkmus and the Jicks. ALE ALE. Czy to źle?
No...nie. Bo raz, że nadal mamy modę na tego rodzaju
melodie, a dwa, że powielanie (nie w całości, ale jednak) schematów
wypracowanych przez Pavement wcale złym zabiegiem nie jest. Te melodie znamy
wszyscy. Te kawałki towarzyszą nam od bardzo dawna - jako wspomnienia
dzieciństwa, jako muzyczne wyrywki z filmów. Jako coś naturalnego. Więc nie ma
się co dziwić, że gdy słyszy się dobry koledżowy rock, serce po prostu staje z
radości. A płyta? Dobra, równa i ciekawa. Z wszystkimi charakterystycznymi dla
Stephena Malkmusa elementami. I co ważne, czterdzieści siedem lat na karku, a
tu druga młodość przeżywana.
7.5
***
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.