WYTWÓRNIA: Important Records/Gusstaff Records
WYDANE: 26 listopada 2013 (międzynarodowe wydanie, 8 list. w Polsce
– Gusstaff)
Nie wiem jak wy, ale ja lubię,
gdy pop, czyli muzyka popularna, czerpie z muzyki poważnej czy współczesnej. W
kontekście Liebestod pojawiło się
sporo problemów z klasyfikacją samej muzyki (niby nie muzyka klasyczna, ale ten
Wagner daje do myślenia). Nie widzę w tym wszystkim większego sensu, bo co
prawda fajnie jest przyporządkować to co się słyszy do jakiejś szufladki –
wtedy od razu czujemy się bezpiecznie i bardziej komfortowo. Ale tak naprawdę
jakie znaczenie ma przynależność albumu
do pewnego świętego genologicznego porządku? W końcu słuchamy muzyki i w
zasadzie nie ma znaczenia, a czy jest to pop, disco, glitch, hip-hop,
chillwave, jazz czy jakakolwiek odmiana poważka. Ważne żeby muzyka była dobra.
Dlatego nie zamierzam poświęcać
czasu i przestrzeni dla odszyfrowania gatunkowej proweniencji najnowszego
albumu Stefana Wesołowskiego. Niech będzie, że mamy do czynienia z
post-klasycznymi kompozycjami. O wiele bardziej interesujące wydają mi się same
kompozycje. Kompozytor nie stawia na rozbuchane, wielowątkowe utwory – raczej
akcent położony zostaje na emocjonalność i nastój. Zapętlane motywy fortepianu
czy smyczków ulegają oczywiście delikatnym przekształceniom, jednak to właśnie
powtórzenie buduje cały klimat płyty. Każdy obieg przygnębiającego motywu z
„Ostinato”, wspomagany coraz większą instrumentalną paletą, potęguje wrażenie i
niepokój. Podobny pomysł da się znaleźć w jeszcze lepszym „What The Thunder
Said”, z tym że tu wyraźnie da się zauważyć jakby dwie kompozycje w jednej. Od
piątej minuty ustępują zawodzące niemal w żałobnej tonacji smyczki i prym
zaczyna wieść miarodajnie eskalujący, fortepianowy motyw, będący czymś w
rodzaju kody utworu.
Następnie do głosu dochodzi
elektronika. „Route” z pulsujący bitem minimal-techno przywołuje skojarzenia z
wytwórnią Kompakt. Nawet przypomina mi się zeszłoroczny album Mayera,
co chyba tylko świadczy o klasie Wesołowskiego, choć nie mam pojęcia, czy
zestawienie z niemieckim producentem odebrałbym jako komplement. Elektronika
wyraźniej pojawia się jeszcze w kompozycji „Tacet”. Wydaje mi się, że nie ma co
szukać związków z glitch-ambientem Heckera, bo polski kompozytor zupełnie
inaczej podchodzi do faktury dźwięków od Austriaka. Tu nie chodzi o stworzenie
monumentalnego soundowego pomnika, a raczej, jak się domyślam, o jakiś
kontrapunkt dla żywych instrumentów.
Koniec Liebestod jest zdecydowanie ciepły, jasny i prosty – jak gdyby
wstawał nowy, słoneczny dzień, kończący chłodną, zimną noc. I całe to
rozplanowanie i rozłożenie rzeczywiście może się podobać. Mam jednak wrażenie,
że Wesołowski nie pokazał wszystkiego i nie zaryzykował bardziej. Rozumiem
oczywiście cały koncept, ale ciekaw jestem, co wyszłoby gdyby jeszcze bardziej
zaangażować elektronikę. Taka fuzja zdecydowana fuzja mogłaby okazać się
jeszcze ciekawsza i bardziej zaskakująca. Może na kolejnym wydawnictwie?
7
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.