piątek, 22 listopada 2013

Recenzja: Stefan Wesołowski – Liebestod



WYTWÓRNIA: Important Records/Gusstaff Records
WYDANE: 26 listopada 2013 (międzynarodowe wydanie, 8 list. w Polsce – Gusstaff)
KUP: Gusstaff

Nie wiem jak wy, ale ja lubię, gdy pop, czyli muzyka popularna, czerpie z muzyki poważnej czy współczesnej. W kontekście Liebestod pojawiło się sporo problemów z klasyfikacją samej muzyki (niby nie muzyka klasyczna, ale ten Wagner daje do myślenia). Nie widzę w tym wszystkim większego sensu, bo co prawda fajnie jest przyporządkować to co się słyszy do jakiejś szufladki – wtedy od razu czujemy się bezpiecznie i bardziej komfortowo. Ale tak naprawdę jakie znaczenie ma  przynależność albumu do pewnego świętego genologicznego porządku? W końcu słuchamy muzyki i w zasadzie nie ma znaczenia, a czy jest to pop, disco, glitch, hip-hop, chillwave, jazz czy jakakolwiek odmiana poważka. Ważne żeby muzyka była dobra.

Dlatego nie zamierzam poświęcać czasu i przestrzeni dla odszyfrowania gatunkowej proweniencji najnowszego albumu Stefana Wesołowskiego. Niech będzie, że mamy do czynienia z post-klasycznymi kompozycjami. O wiele bardziej interesujące wydają mi się same kompozycje. Kompozytor nie stawia na rozbuchane, wielowątkowe utwory – raczej akcent położony zostaje na emocjonalność i nastój. Zapętlane motywy fortepianu czy smyczków ulegają oczywiście delikatnym przekształceniom, jednak to właśnie powtórzenie buduje cały klimat płyty. Każdy obieg przygnębiającego motywu z „Ostinato”, wspomagany coraz większą instrumentalną paletą, potęguje wrażenie i niepokój. Podobny pomysł da się znaleźć w jeszcze lepszym „What The Thunder Said”, z tym że tu wyraźnie da się zauważyć jakby dwie kompozycje w jednej. Od piątej minuty ustępują zawodzące niemal w żałobnej tonacji smyczki i prym zaczyna wieść miarodajnie eskalujący, fortepianowy motyw, będący czymś w rodzaju kody utworu.

Następnie do głosu dochodzi elektronika. „Route” z pulsujący bitem minimal-techno przywołuje skojarzenia z wytwórnią Kompakt. Nawet przypomina mi się zeszłoroczny album Mayera, co chyba tylko świadczy o klasie Wesołowskiego, choć nie mam pojęcia, czy zestawienie z niemieckim producentem odebrałbym jako komplement. Elektronika wyraźniej pojawia się jeszcze w kompozycji „Tacet”. Wydaje mi się, że nie ma co szukać związków z glitch-ambientem Heckera, bo polski kompozytor zupełnie inaczej podchodzi do faktury dźwięków od Austriaka. Tu nie chodzi o stworzenie monumentalnego soundowego pomnika, a raczej, jak się domyślam, o jakiś kontrapunkt dla żywych instrumentów.

Koniec Liebestod jest zdecydowanie ciepły, jasny i prosty – jak gdyby wstawał nowy, słoneczny dzień, kończący chłodną, zimną noc. I całe to rozplanowanie i rozłożenie rzeczywiście może się podobać. Mam jednak wrażenie, że Wesołowski nie pokazał wszystkiego i nie zaryzykował bardziej. Rozumiem oczywiście cały koncept, ale ciekaw jestem, co wyszłoby gdyby jeszcze bardziej zaangażować elektronikę. Taka fuzja zdecydowana fuzja mogłaby okazać się jeszcze ciekawsza i bardziej zaskakująca. Może na kolejnym wydawnictwie?

7

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.