piątek, 30 listopada 2012

Recenzja: Michael Mayer – "Mantasy” (2012, Kompakt)

Mantasy to album dopracowany i solidny, z kilkom zaledwie niedociągnięciami.








Jeśli chodzi o elektronikę, to nie ma co ukrywać ­– Niemcy zawsze byli dobrzy w te klocki. Karlheinz Stockhausen, Kraftwerk, Klaus Shulze, Manuel Göttsching czy Mouse On Mars to tytani elektronicznych brzmień. Ale w światku muzyki techno tudzież tanecznej elektroniki odnajdziemy jeszcze jedną wybitną personę. Chodzi o Michaela Mayera, który nie bez powodu jest już nazwany legendą. Dlaczego? Po pierwsze współzałożył i współprowadzi prestiżową oficynę Kompakt, po drugie wysmażył słynne miksy Immer (zwłaszcza ten pierwszy z 2002 roku), i wreszcie, jako punkt trzeci, wypadałoby dodać bogaty dorobek płyt studyjnych. Tymczasem w dyskografii niemieckiego producenta figurują tylko dwa albumy, z czego ostatni ukazał się zaledwie kilka tygodni temu.

No dobra, może Mayer za wiele płyt nie nagrał, ale chyba bardziej interesująca jest treść jego krążków. Debiutancki Touch to, najprościej mówiąc, eksploracja techno i tech-house’owych rejonów w starannej i dopieszczonej manierze. Może nie była to płyta przełomowa, jednak pewnych wartości na pewno nie można jej odmówić. Z kolei niejako na przeciwległym biegunie wyłania się najnowszy longplay. Niemiec zdecydował się wydać swojego sofomora dopiero po ośmiu latach, aby móc stworzyć dopracowany i w pełni ukształtowany materiał (według niego Touch to tylko jakieś szkice nagrane w parę tygodni, a nie album par excellence).

Opener najnowszego dzieła – „Sully” - to baśniowo-ambientowa impresja, dziejąca się gdzieś w pełnej lodowców oraz zamarzniętych jezior, zapomnianej, odległej krainie. Po czym przenosimy się w nieco cieplejsze warunki klimatyczne, choć nadal jest chłodno. W „Lamustewie” pojawiają się wreszcie drumy i rysuje się wyraźny bas, ale wciąż aura jest nieco niepokojąca. Dopiero ubrany w bardziej taneczny vibe „Wrong Lap” wnosi ożywienie i dynamizm. Potem mamy tytułowy utwór, czyli „Mantasy”. Oparty na szybkim elektro-motywie track pędzi przed siebie, a czasem tylko pojawiają się klawisze słyszane już w „Sully”. W „Roses” tempo trochę siada, a to za sprawą trochę snującego się rytmu i powtarzającej się co chwilę wokalizy.

„Baumhaus” brzmi jak (w części) przełożony na język żywych instrumentów kawałek ze Swim Caribou, wybrzmiewający gdzieś w środku lasu pełnego ptaków. To, jak radzi sobie z taką materią Mayer, sprawia, że kawałek jest jednym z highlightów Mantasy. Tego samego nie mogę powiedzieć o kolejnym w zestawie „Rudi Was A Punk”, gdzie jednostajny loop zostaje co prawda w jakiś sposób modyfikowany, ale całość, choć niezła, to jednak trochę nuży. „Voigt Kampff Test” (wiadomo, do kogo odnosi się tytuł) przypomina to, co działo się na debiutanckim Touch. Wreszcie do głosu dochodzi stopa, ciężko krocząco w gęstej strukturze instrumentalnych i syntetycznych motywów. W „Neue Furche” jest podobnie – również można włożyć track do worka z napisem „techno”. A co niemiecki producent zostawił na koniec? Wcale nie jakiś długi i mroczny ambient, a wręcz odwrotnie, bo wbity w techno-formułę, popowy (za sprawą featuringu Jeppe Kjellberga, choć nie tylko) song.

Teraz możemy sobie zadać pytanie: czy Mayerowi udało się nagrać wybitny album obrębie muzyki technicznej? Z całą pewnością, możemy powiedzieć, że jednak nie. Trzeba docenić eklektyczną konwencję i dużą dbałość o detal, ale trzeba również przyczepić się tego, że niektóre fragmenty niestety trochę zawodzą oczekiwania, a czasem po prostu nudzą. Choć narzekać też nie można, w końcu Mantasy to album dopracowany i solidny, z kilkom zaledwie niedociągnięciami.

6.5

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.