To chyba najlepsza rzecz, która przydarzyła się Nasiono Records od czasów poprzedniego Kiev Office.
Są takie odłamy gitarowego grania, które w Polsce cieszą się niewytłumaczalną, niesłabnącą miłością. Podczas alternatywnej posuchy, gdzie sukcesem podczas wypadu za miastem potrafi być granie dla piętnastu osób, wyjątkowo dobrze radzi sobie post-rock i stoner. Ampacity z rzadko spotykaną werwą czerpie zarówno od upalonych na pustyni, co od zapomnianych dziadków riffiarzy.
Są takie odłamy gitarowego grania, które w Polsce cieszą się niewytłumaczalną, niesłabnącą miłością. Podczas alternatywnej posuchy, gdzie sukcesem podczas wypadu za miastem potrafi być granie dla piętnastu osób, wyjątkowo dobrze radzi sobie post-rock i stoner. Ampacity z rzadko spotykaną werwą czerpie zarówno od upalonych na pustyni, co od zapomnianych dziadków riffiarzy.
Chłopaki z Gdyni z wdziękiem łączą ze
sobą szkołą Kyuss (do której jeszcze zdarza mi się wracać) z
mniej lubianym przeze mnie stricte-hardrockowym riffowaniem w duchu
na przykład Spiritual Beggars. Jakiś czas temu podobne klimaty
chciała przeszczepić na rodzimy grunt Luna Negra. Z tamtą formacją
łączy Ampacity jeszcze zamiłowanie do grania instrumentalnego. Na
papierze nie wygląda to może zbyt oryginalnie, ale nawet dla mnie –
raczej dalekiego od uwielbienia dla takich klimatów – Encounter One jest propozycją, która bardzo pozytywnie zaskakuje. Diabeł
tkwi w szczegółach, łebskim wymieszaniu tego, co nieznośne, ale
jakoś perwersyjnie rajcuje, z tym, co jara po prostu. Umówmy się,
prawie każdy gitarzysta uczył się na gęstych siermiężnych,
riffach. Gdyby było inaczej, nie zabranialiby w części sklepów
muzycznych grać „Stairway to Heaven”, albo innego „Smoke on
the Water”. Gitarzyści mają takie łapy, że tego typu zagrywki
wychodzą im jakby od niechcenia. Mogliby pożyczyć ich trochę
Kim Nowak na drugą płytę, albo sprzedać je Wolfmother.
Tylko, że samo riffowanie bardzo szybko się nudzi. Dużym atutem
pozostaje zapędzanie się w rejony hendrixowskiej, czy nawet space
rockowej psychodelii. Oryginalności dodaje też jegomość tnący na
organkach. John Lord byłby dumny. Najlepszą wizytowką łączenia
oczywistego z nieoczywistym mógłby być początek „Masters of
Earth” (tylko dlaczego ten numer się tak źle nazywa?), gdzie w
momencie, kiedy jeden wiosłowy tnie około post-rockowe szumy, drugi
uderza motywem, którego nie powstydziłby się któryś z
gitarzystów iron maiden. Kiedy zaraz potem wchodzi wokal do
złudzenia przypominający Stevena Wilsona z Porcupine Tree już
kompletnie nie wiadomo, co o tym myśleć.
Nie licząc
tegorocznego Kiev Office jest to chyba najlepsza rzecz, która
przydarzyła się Nasiono Records od czasów poprzedniego Kiev
Office. Przybijam piątkę i zapominam o tym, że pochwaliłem zespół
za to, że mógłby sprzedać swoje patenty Wolfmother. Przynajmniej
do czasu, kiedy nie wytatuuję sobie na czole „nie wstydzę się
riffów”.
7
Mateusz Romanoski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.