Krótko mówiąc - kaszanka.
Editors nigdy nie był zespołem
nagrywającym wyśmienite płyty. Mam nawet wrażenie, że nigdy nawet nie próbowali
nagrać czegoś więcej niż przebój radiowy. W istocie, pierwsza płyta, The
Back Room, zapisała się w mojej pamięci dobrze ze względu na przyjemne single
(albo nawet genialne, jak "Munich"). W momencie, gdy wydawali
pierwszą płytę "inspirowanie się" post-punkiem było już ograne
wielokrotnie i dzisiaj ten album jest reliktem minionej epoki (dzięki Bogu).
Dlatego też zespół przeszedł od stylistyki Joy Division do plagiatowania New
Order. Skutkiem tego był świetny singiel "Papillon" i chyba najlepsza
płyta zespołu, In This Light and on This Evening. Niestety, po nagraniu tego albumu z zespołu odszedł Chris
Urbanowicz, gitarzysta i, jak się zaraz przekonamy, najbardziej kreatywny umysł
w zespole.
Czwarta płyta, The Weight of
Your Love, to drastyczny spadek jakości w muzyce zepołu. Tak jak poprzednie
albumy były spójne, głównie dzięki dobrym singlom, ten leży kompletnie nie
tylko przez kiepski utwór radiowy, ale przede wszystkim z powodu jeszcze
bardziej rozwodnionej stylistyki. Tym razem bowiem Editors zdecydowali się
skopiować przepis na utwór od U2, zespołu mimo wszystko innej kategorii niż Joy
Division. Mniej, chciałoby się powiedzieć, kultowej.
Album zaczyna się utworem
"The Weight". Niepotrzebne intro, okropna melodia i brak w ogóle
jakiegokolwiek pomysłu na kawałek odrzuca słuchacza od albumu już w pierwszej
minucie. Fatalne decyzje muzyczne bolą mnie wręcz fizycznie. Śpiew jest także
okropny. "Sugar" to odrzut z Achtung Baby. Oczywiście, gorzej
zaśpiewany, bo Tom Smith, choć świetnie naśladuje Iana
Curtisa, fatalnie udaje Bono. Refren, a w nim linijka "It breaks my heart to love you" i następujące po
refrenie przejście to ciąg złych muzycznych decyzji, który sprawia, że kawałek
nadaje się tylko do ominięcia. Przebój, który z pewnością usłyszeliście w
Trójce, "A Ton of Love" to kolejny plagiat U2. Edge i spółka nagrali
nawet kawałek obudowany wokół słowa "desire". Trzeba przyznać, mimo
że nie jest to utwór, którego posłuchałbym po raz kolejny, to jednak jest on
przynajmniej sensownie skomponowany, ma motyw, który da się zapamiętać (mimo że
ukradziony). Potem jest jednak gorzej. Falset na "What is this thing
called love" jest po prostu okropny. Kolejne dwie piosenki, "Honesty"
i "Nothing" to nawet nie są zapychacze. To po prostu okropne utwory
wsadzone tam, byle by były. Byle można było sprzedać album. Całe szczęście, pojawia się kawałek
"Formaldehyde", który, może poprzez kontrast, jest faktycznie bardzo
dobry. Nie ma przestojów, nie jest źle zaśpiewany, ma miłe dla ucha chórki i
chwytliwą melodię. Brzmi też chyba najbardziej post-punkowo ze wszystkich na
tej płycie. Podejrzewam, że to w nim zespół oddał siebie najpełniej. "Two
Hearted Spider" jest ostatnią piosenką, która ma ręce i nogi. Pozostałe
trzy, do których wydawca dorzucił jeszcze wersję akustyczną "Nothing",
kompletnie niepotrzebną, pozwolę sobie dodać.
The Weight of Your Love to oczywista próba wybicia się Editorsów na
gwiazdę dużego kalibru. Taką, która może grać na głównej scenie festiwalu o
północy, a nie o dwudziestej. Zmiana stylistyki na (jeszcze!) mniej agresywną,
wygładzenie instrumentów za pomocą studyjnej żonglerki czynią z tego albumu
rzecz kompletnie nieprzyswajalną dla kogoś, kto słucha więcej niż radia. Ciężko
jest mi stwierdzić nawet, jaki gatunek gra teraz zespół. Myślę, że styl jest na
tyle niedookreślony, że płyta wpada w kategorię 'rock alternatywny' na półce w
Saturnie. I tam powinna zostać, a czytelnik nie powinien jej podnosić. Nawet za
20 zł. Właśnie niezgoda co do kierunku artystycznego zespołu spowodowała, że
Chris Urbanowicz odszedł z zespołu. Tutaj będę tylko spekulował, ale wydaje mi
się, że właśnie ten skok na popularność spowodował jego odejście. Editors nigdy
nie było wybitnym zespołem, ale zwykle ich hity miały coś w sobie. Niestety, na
tej płycie nie ma ani przeboju, ani znośnych wypełniaczy. Krótko mówiąc,
kaszanka.
2
Jędrzej Siarkowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.