Jeżeli ktoś kiedykolwiek próbował
bawić się w proroka i po postawieniu tarota i ułożeniu fusów wyszło mu, że
muzyka gitarowa nie przetrwa – mylił się. Tu nie pomoże nawet wróżbita Maciej.
Z podobnych pomysłów świetnie wyleczy najnowsza płyta Thee Oh Sees. Jak
zarzekał się lider zespołu John Dwyer, to, co usłyszymy na krążku, to kawał
solidnego mięcha. O wiele bardziej surowego, niż zespół miał to w zwyczaju do
tej pory. Większość kawałków wprost idealna, żeby skacząc pod sceną zatopić
łokieć w twarzy gościa podrygującego obok. I te truskawki na okładce...
Po przesłuchaniu „I Come From The
Mountains” - kawałka rozpoczynającego płytę - pojawia się myśl: oby cały album
był tak cholernie dobry! I rzeczywiście, w dwóch kolejnych utworach też nie ma
się do czego przyczepić. Płyta obraca się wokół historii o nieżywych
noworodkach i tryskającej wokół krwi, ale kto by się tym przejmował, kiedy całość
podana jest w sposób niezwykle apetyczny. Ostre kawałki (jak „Strawberries 1+2” ), w których z gitar wyciskane
są ostatnie soki, są tu w zdecydowanej większości. Jednak przy tym nie jest to
rzeźnia, którą strawiłby tylko prawdziwy koneser, przegryzając kaszanką z
musztardą. Umówmy się – The Drums to nie jest, ale oczekiwanie lekkiego
indiepopu od Thee Oh Sees byłoby chyba nieporozumieniem. Panowie z San
Francisco nic nie robią sobie z upływu lat (przecież przy Rolling Stonesach
nadal są młodzikami) i konsekwentnie katują instrumenty, jakby nadal mieli po dwadzieścia wiosen. A przy tym ich kompozycje są dopracowane, przemyślane, trafione.
Garażowy punk, o który chwilami bardzo mocno się ocierają, przywodzi na myśl
najlepsze dokonania Ramonesów. Soczyste riffy z czasem wpadają jednak w
monotonię, przez co kawałki potrafią niesamowicie się dłużyć. Mam wrażenie, że
przy wspomnianym wcześniej „Strawberries 1+2” można byłoby skoczyć po kanapkę do kuchni,
stwierdzić, że nie ma sałaty i pomidora, pójść po nie do sklepu, zjeść to, co
się wcześniej przygotowało, wrócić na końcówkę utworu i kompletnie nic nie
stracić. Na szczęście na płycie znajdziemy kilka perełek. Jedną z nich jest
tytułowe „Floating Coffin”. A po nim prawdziwą sinusoidą wędrujemy do
kończącego płytę, stworzonego do akustycznych koncertów „Minotaur”. Ot, całe Floating
Coffin.
Thee Oh Sees może i nie zawojuje
swoim albumem muzycznych podsumowań roku, ale kilka wybranych kawałków
zdecydowanie może się podobać. Dla jednych będą to te do poskakania, dla innych
te, w których zespół nieco zwalnia – suma sumarum, każdy wyjdzie na swoje. John
Dwyer z ekipą również. Owacji na stojąco jednak nie będzie.
5.5
Miłosz Karbowski
Przeczytaj także...
Recenzja: Thee Oh Sees - Putrifiers II (2012)
Jedziemy na... OFF Festival: Thee Oh Sees - opis wykonawcy
Przeczytaj także...
Recenzja: Thee Oh Sees - Putrifiers II (2012)
Jedziemy na... OFF Festival: Thee Oh Sees - opis wykonawcy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.