piątek, 28 czerwca 2013

Recenzja: Thee Oh Sees – "Floating Coffin" (2013, Castle Face Records)

...czyli recepta na odreagowanie nieudanego przedpołudnia.













Jeżeli ktoś kiedykolwiek próbował bawić się w proroka i po postawieniu tarota i ułożeniu fusów wyszło mu, że muzyka gitarowa nie przetrwa – mylił się. Tu nie pomoże nawet wróżbita Maciej. Z podobnych pomysłów świetnie wyleczy najnowsza płyta Thee Oh Sees. Jak zarzekał się lider zespołu John Dwyer, to, co usłyszymy na krążku, to kawał solidnego mięcha. O wiele bardziej surowego, niż zespół miał to w zwyczaju do tej pory. Większość kawałków wprost idealna, żeby skacząc pod sceną zatopić łokieć w twarzy gościa podrygującego obok. I te truskawki na okładce...

Po przesłuchaniu „I Come From The Mountains” - kawałka rozpoczynającego płytę - pojawia się myśl: oby cały album był tak cholernie dobry! I rzeczywiście, w dwóch kolejnych utworach też nie ma się do czego przyczepić. Płyta obraca się wokół historii o nieżywych noworodkach i tryskającej wokół krwi, ale kto by się tym przejmował, kiedy całość podana jest w sposób niezwykle apetyczny. Ostre kawałki (jak „Strawberries 1+2”), w których z gitar wyciskane są ostatnie soki, są tu w zdecydowanej większości. Jednak przy tym nie jest to rzeźnia, którą strawiłby tylko prawdziwy koneser, przegryzając kaszanką z musztardą. Umówmy się – The Drums to nie jest, ale oczekiwanie lekkiego indiepopu od Thee Oh Sees byłoby chyba nieporozumieniem. Panowie z San Francisco nic nie robią sobie z upływu lat (przecież przy Rolling Stonesach nadal są młodzikami) i konsekwentnie katują instrumenty, jakby nadal mieli po dwadzieścia wiosen. A przy tym ich kompozycje są dopracowane, przemyślane, trafione. Garażowy punk, o który chwilami bardzo mocno się ocierają, przywodzi na myśl najlepsze dokonania Ramonesów. Soczyste riffy z czasem wpadają jednak w monotonię, przez co kawałki potrafią niesamowicie się dłużyć. Mam wrażenie, że przy wspomnianym wcześniej „Strawberries 1+2” można byłoby skoczyć po kanapkę do kuchni, stwierdzić, że nie ma sałaty i pomidora, pójść po nie do sklepu, zjeść to, co się wcześniej przygotowało, wrócić na końcówkę utworu i kompletnie nic nie stracić. Na szczęście na płycie znajdziemy kilka perełek. Jedną z nich jest tytułowe „Floating Coffin”. A po nim prawdziwą sinusoidą wędrujemy do kończącego płytę, stworzonego do akustycznych koncertów „Minotaur”. Ot, całe Floating Coffin.

Thee Oh Sees może i nie zawojuje swoim albumem muzycznych podsumowań roku, ale kilka wybranych kawałków zdecydowanie może się podobać. Dla jednych będą to te do poskakania, dla innych te, w których zespół nieco zwalnia – suma sumarum, każdy wyjdzie na swoje. John Dwyer z ekipą również. Owacji na stojąco jednak nie będzie.

5.5


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.