środa, 22 maja 2013

Recenzja: Primal Scream - "More Light" (First International / EMI Music Poland)


Kolejny wielki powrót legendy czy może nieporozumienie? Jakie jest More Light?










No dobra, bieżący rok jest rokiem powrotów artystów z tej wyższej półki, artystów uwielbianych przez miliony Polaków osób na całym świecie. Artystów przez wielkie A, czyli tych, których lubimy, znamy, szanujemy i chętnie słuchamy. Był David Bowie, był Justin Timberlake, w styczniu nowy album wydali New Order, a w poniedziałek do sklepów wstawiono pierwszą od ośmiu lat studyjną płytę Daft Punk. Kapkę mniej, bo tylko sześć lat, kazał na siebie czekać Josh Homme i jego Queens of the Stone Age, ale ...Like Clockwork dopiero premierę będzie mieć za kilka dni. Tym sposobem dobrnęliśmy do zespołu, który z nowym wydawnictwem czekał najkrócej. Raptem pięć głupich lat. Bo co to jest pięć lat?



Ano chyba to całkiem sporo, a przynajmniej dla Bobby'ego i kolegów, którzy przez ten czas postanowili zrobić sobie detoks. Efekt? Cóż... Najprościej można przedstawić go (efekt, rzecz jasna) dwoma słowami: More Light. Szkoci przygaśli, a w ich przypadku nie ma co owijać w bawełnę. Wiadomo - Screamadelica i inne albumy przygotowane w fazie największego haju Primal Scream to płyty zarówno legendarne, jak i "must-know" dla każdego fana muzyki niezależnej. Nagrane pod wpływem? Nieważne, bo istotny był sam wydźwięk, a ten w większości przypadków zawsze był i pozytywny, i przede wszystkim porządny. Nawet jeśli albumy były chaotyczne i hałaśliwe, a może i niezbyt radiowe? Minęło tych pięć lat i mamy w końcu jubileuszowy, dziesiąty album Primali. I wiecie co? To przykre, bo Gillespie zdziadział. Po prostu.

Ileż było czekania, ileż miało być radości, gdy zespół zapowiedział powrót z nowym wydawnictwem. Odliczanie dni do premiery, czekanie na pierwszego singla i...Zawód. Dziewicze "play" przy studyjnej wersji "2013" wywołało pewien niesmak i rozczarowanie. To wszystko? Tylko tyle? - głowiłem się skonsternowany. Teledysk dorzucony jakiś czas później ten nastrój rozwiał chociaż...tylko on pozostawił pozytywne wrażenie, bo co jak co, ale klip do "2013" był i ciekawy, i przejmujący. Jednak nie o teledysku powinna być w recenzji albumu mowa, bo wyszłaby rozprawka, jak w jednym z lifestyle'owych portali z nazwą jednego miasta w tytule, na temat "Iron" Woodkida (co było dość komiczne i smutne zarazem). No dobra, więc mamy maj i More Light, co znowu można w prosty sposób skwitować - Primal Scream nagrali dość prostą w odbiorze płytę, którą można podzielić na dwie partie - pierwszą, zawierającą utwory żywsze i, nazwijmy to, wypełnione energią, a także drugą, o której można swobodnie i bez żalu zapomnieć. Cytując klasyka: "Przypadek? Nie wydaje mi się!"

Po pierwsze - trzydzieści lat na scenie to ogromny szmat czasu. Jest sporo kapel, które wtórne stają się dużo wcześniej, tego nie ma co ukrywać. Trzydzieści lat, z czego dwadzieścia pięć spędzonych na kwasie i innych używkach, może zrobić swoje. Dużo może się stać, gdy nagle odejdzie się od nałogu i nagra album bez wspomagaczy. Można stracić koncepcje, można zatracić innowację i popaść w (nie)ład artystyczny, którego odbiciem będzie utrata tego "pazura". Jak to się odbiło na Primalach?

Utworami miałkimi bez polotu. Te energiczne miałyby problem ze znalezieniem się na wcześniejszych albumach, tych wydanych już w bieżącym tysiącleciu, czyli Evil Heat czy, w szczególności, Riot City Blues. O otwierającym całość "2013" już nieco napisałem, ale warto nadmienić, że ten utwór z każdym odsłuchem rośnie. Początkowo razi, można go odbierać po prostu jako nieciekawy, ale puszczając kilka razy, niekoniecznie z rzędu, odkrywa się kolejne smaczki. To stopniowe rozkręcanie, nawarstwianie się na siebie motywów i wybuch w refrenie, który Bobby oparł na schizofrenicznej i orientalnie brzmiącej trąbce, w końcu zazębia. Jasne, sam motyw przewodni kawałka nie powala, a w pewnym momencie nudzi, bo jest po prostu schematyczny, jednak refrenowi trzeba oddać to, co cesarskie. Opener, suma sumarum, wychodzi na plus. Do schizofrenicznego klimatu Szkoci wracają w również porządnym "Relativity". Klaustrofobiczna melodia nawiązujaca do brytyjskiej psychozy idealnie współgra z agresywnym i misternym wokalem Bobby'ego Gillespie, który wyśpiewuje, a raczej wykrzykuje " "Condemned to repeat that sad sick old version of yourself for the rest of your life. You'll never change, I guess you must be lonely". To jest prawdziwe mistrzostwo, przynajmniej do momentu, w którym Primale zwalniają i rozmydlają całą melodię, którą niedługo  zapewne niedługo przechwycą operatorzy komórkowi i udostępnią ją gdzieś jako "muzyka na poczekanie". Co jeszcze? "HoVoid" - chwytający i chaotyczny numer, który pasowałby do XTRMNTR, a który mógłby stanowić ładną laurkę, w jaki sposób Primal Scream potrafili i potrafią nagrywać dobre kawałki, dorzucając do prawdziwie popowej melodii garażowy wygrzew w stylu Ramones. Takich momentów jest jednak mniej i "Tenement Kid" już zaczyna przynudzać. Senna melodia, męczące i nazbyt rozciągnięte gitary nie pasują do "Hot Void" i następującego zaraz "Invisible City" - utworu, który śmiało mógłby zostać wybrany na główny singiel, i który jeszcze świeżo pachnie dyskotekowymi latami osiemdziesiątymi. Bodajże najjaśniejszy punkt More Light. Pozycja, z której światło bije mocniej niż z słoikowych neonów Warszawy. Pięć minut szaleństwa i klasyki primalowego rock and rolla. I wreszcie przychodzi czas na zamknięcie dziesiątego długograja Szkotów. "It's Alright, It's OK" brzmi jak żywcem wyjęte ze Screamadeliki - gospelowe chórki, gospelowy rytm i radosne klawisze, a także wokal, którym Gillespie bardzo się zbliżył do śpiewu Micka Jaggera. Bo, co jest prawdą niezaprzeczalną, Bobby'emu zawsze Jagger imponował, a w ostatnim czasie Primale zahaczały o dokonania Rolling Stones, czy się tego chce, czy nie.

A gorsze momenty? Jest ich sporo, niestety. "Goodbye Johnny" ze swoim groteskowo-kabaretowym brzmieniem i piwną przyczajką niczym w Piwnicy pod Baranami. "Elimination Blues" nie reprezentuje sobą nic ciekawego, nie znajdziemy w nim niczego, co mogłoby się wyróżnić czy "zaskoczyć". Kawałek brzmi raczej jakby Primale postanowili sobie pojammować w sali prób, a efekt niezobowiązującego plumkania zarejestrować i wydłużyć o sześć minut czas trwania More Light. "Culturecide" byłoby w porządku (wijący się w tle saksofon i naprawdę masywne brzmienie perkusji i syntezatorów!), gdyby nie irytujący rapujący wokal Bobby'ego i skrecze, za które równie dobrze mógłby odpowiadać którykolwiek z występujących tutaj dj-ów, a efekt byłby pewnie taki sam. "River of Pain" to kolejna kompozycja wspierająca tło, tudzież elevator music, jak to się zwykło mówić. Znowu nie dzieje się nic, a trwająca praktycznie ostatnie cztery minuty kakofonia to ponownie próba zabicia czasu i dobrnięcia do wyższej liczby przy "total time". Słabo.

Nie tego można się było spodziewać po More Light, chociaż może to nie najlepsze sformułowanie. Nie tego można było i powinno się oczekiwać po Primal Scream. I chociaż koncertowo zawsze dawali radę (w 2008 widziałem ich w Pradze, trzy lata później w Katowicach i w obu przypadkach było naprawdę porządnie), to nie jestem pewien, czy ten materiał sprawdziłby się w gigowych warunkach. Płyta, jako całość, rozczarowanie, ale tych kilka utworów można sprawdzić. 

5

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.