Kolejny wielki powrót legendy czy może nieporozumienie? Jakie jest More Light?
No dobra, bieżący rok jest rokiem powrotów artystów z tej wyższej półki, artystów uwielbianych przez miliony
Ano
chyba to całkiem sporo, a przynajmniej dla Bobby'ego i kolegów, którzy przez
ten czas postanowili zrobić sobie detoks. Efekt? Cóż... Najprościej można
przedstawić go (efekt, rzecz jasna) dwoma słowami: More Light. Szkoci przygaśli, a w ich przypadku nie ma co owijać w
bawełnę. Wiadomo - Screamadelica i
inne albumy przygotowane w fazie największego haju Primal Scream to płyty zarówno
legendarne, jak i "must-know" dla każdego fana muzyki niezależnej.
Nagrane pod wpływem? Nieważne, bo istotny był sam wydźwięk, a ten w większości
przypadków zawsze był i pozytywny, i przede wszystkim porządny. Nawet jeśli
albumy były chaotyczne i hałaśliwe, a może i niezbyt radiowe? Minęło tych pięć
lat i mamy w końcu jubileuszowy, dziesiąty album Primali. I wiecie co? To
przykre, bo Gillespie zdziadział. Po prostu.
Ileż
było czekania, ileż miało być radości, gdy zespół zapowiedział powrót z nowym
wydawnictwem. Odliczanie dni do premiery, czekanie na pierwszego singla
i...Zawód. Dziewicze "play" przy studyjnej wersji "2013"
wywołało pewien niesmak i rozczarowanie. To wszystko? Tylko tyle? - głowiłem się
skonsternowany. Teledysk dorzucony jakiś czas później ten nastrój rozwiał
chociaż...tylko on pozostawił pozytywne wrażenie, bo co jak co, ale klip do
"2013" był i ciekawy, i przejmujący. Jednak nie o teledysku powinna
być w recenzji albumu mowa, bo wyszłaby rozprawka, jak w jednym z
lifestyle'owych portali z nazwą jednego miasta w tytule, na temat
"Iron" Woodkida (co było dość komiczne i smutne zarazem). No dobra,
więc mamy maj i More Light, co znowu
można w prosty sposób skwitować - Primal Scream nagrali dość prostą w odbiorze
płytę, którą można podzielić na dwie partie - pierwszą, zawierającą utwory
żywsze i, nazwijmy to, wypełnione energią, a także drugą, o której można
swobodnie i bez żalu zapomnieć. Cytując klasyka: "Przypadek? Nie wydaje mi
się!"
Po
pierwsze - trzydzieści lat na scenie to ogromny szmat czasu. Jest sporo kapel,
które wtórne stają się dużo wcześniej, tego nie ma co ukrywać. Trzydzieści lat,
z czego dwadzieścia pięć spędzonych na kwasie i innych używkach, może zrobić
swoje. Dużo może się stać, gdy nagle odejdzie się od nałogu i nagra album bez
wspomagaczy. Można stracić koncepcje, można zatracić innowację i popaść w
(nie)ład artystyczny, którego odbiciem będzie utrata tego "pazura". Jak
to się odbiło na Primalach?
Utworami
miałkimi bez polotu. Te energiczne miałyby problem ze znalezieniem się na
wcześniejszych albumach, tych wydanych już w bieżącym tysiącleciu, czyli Evil Heat czy, w szczególności, Riot City Blues. O otwierającym całość
"2013" już nieco napisałem, ale warto nadmienić, że ten utwór z
każdym odsłuchem rośnie. Początkowo razi, można go odbierać po prostu jako
nieciekawy, ale puszczając kilka razy, niekoniecznie z rzędu, odkrywa się
kolejne smaczki. To stopniowe rozkręcanie, nawarstwianie się na siebie motywów
i wybuch w refrenie, który Bobby oparł na schizofrenicznej i orientalnie
brzmiącej trąbce, w końcu zazębia. Jasne, sam motyw przewodni kawałka nie
powala, a w pewnym momencie nudzi, bo jest po prostu schematyczny, jednak
refrenowi trzeba oddać to, co cesarskie. Opener, suma sumarum, wychodzi na
plus. Do schizofrenicznego klimatu Szkoci wracają w również porządnym
"Relativity". Klaustrofobiczna melodia nawiązujaca do brytyjskiej
psychozy idealnie współgra z agresywnym i misternym wokalem Bobby'ego
Gillespie, który wyśpiewuje, a raczej wykrzykuje " "Condemned
to repeat that sad sick old version of yourself for the rest of your life.
You'll never change, I guess you must be lonely". To jest prawdziwe mistrzostwo,
przynajmniej do momentu, w którym Primale zwalniają i rozmydlają całą melodię,
którą niedługo zapewne niedługo
przechwycą operatorzy komórkowi i udostępnią ją gdzieś jako "muzyka na
poczekanie". Co jeszcze? "HoVoid" - chwytający i chaotyczny
numer, który pasowałby do XTRMNTR, a który mógłby stanowić ładną laurkę, w jaki
sposób Primal Scream potrafili i potrafią nagrywać dobre kawałki, dorzucając do
prawdziwie popowej melodii garażowy wygrzew w stylu Ramones. Takich momentów
jest jednak mniej i "Tenement Kid" już zaczyna przynudzać. Senna
melodia, męczące i nazbyt rozciągnięte gitary nie pasują do "Hot
Void" i następującego zaraz "Invisible City" - utworu, który
śmiało mógłby zostać wybrany na główny singiel, i który jeszcze świeżo pachnie
dyskotekowymi latami osiemdziesiątymi. Bodajże najjaśniejszy punkt More Light. Pozycja, z której światło
bije mocniej niż z słoikowych neonów Warszawy. Pięć minut szaleństwa i klasyki
primalowego rock and rolla. I wreszcie przychodzi czas na zamknięcie
dziesiątego długograja Szkotów. "It's Alright, It's OK" brzmi jak
żywcem wyjęte ze Screamadeliki -
gospelowe chórki, gospelowy rytm i radosne klawisze, a także wokal, którym
Gillespie bardzo się zbliżył do śpiewu Micka Jaggera. Bo, co jest prawdą
niezaprzeczalną, Bobby'emu zawsze Jagger imponował, a w ostatnim czasie Primale
zahaczały o dokonania Rolling Stones, czy się tego chce, czy nie.
A gorsze momenty? Jest ich sporo, niestety. "Goodbye
Johnny" ze swoim groteskowo-kabaretowym brzmieniem i piwną przyczajką niczym
w Piwnicy pod Baranami. "Elimination Blues" nie reprezentuje sobą nic
ciekawego, nie znajdziemy w nim niczego, co mogłoby się wyróżnić czy "zaskoczyć".
Kawałek brzmi raczej jakby Primale postanowili sobie pojammować w sali prób, a efekt
niezobowiązującego plumkania zarejestrować i wydłużyć o sześć minut czas trwania
More Light. "Culturecide" byłoby
w porządku (wijący się w tle saksofon i naprawdę masywne brzmienie perkusji i syntezatorów!),
gdyby nie irytujący rapujący wokal Bobby'ego i skrecze, za które równie dobrze mógłby
odpowiadać którykolwiek z występujących tutaj dj-ów, a efekt byłby pewnie taki sam.
"River of Pain" to kolejna kompozycja wspierająca tło, tudzież elevator
music, jak to się zwykło mówić. Znowu nie dzieje się nic, a trwająca praktycznie
ostatnie cztery minuty kakofonia to ponownie próba zabicia czasu i dobrnięcia do
wyższej liczby przy "total time". Słabo.
Nie tego można się było spodziewać po More Light, chociaż może to nie najlepsze
sformułowanie. Nie tego można było i powinno się oczekiwać po Primal Scream. I chociaż
koncertowo zawsze dawali radę (w 2008 widziałem ich w Pradze, trzy lata później
w Katowicach i w obu przypadkach było naprawdę porządnie), to nie jestem pewien,
czy ten materiał sprawdziłby się w gigowych warunkach. Płyta, jako całość, rozczarowanie,
ale tych kilka utworów można sprawdzić.
5
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.