sobota, 27 kwietnia 2013

Recenzja: Kurt Vile - "Wakin on a Pretty Daze" (2013, Matador)

Kurt Vile wraca ze swoim najnowszym albumem.










Jego pierwszy zespół, The War on Drugs, epatował garażowym, agresywnym stylem i wstrzelił się w popularność tego kierunku w połowie zeszłej dekady. Z garażowego, brudnego dźwięku War on Drugs zapewne pochodzi stylistka lo-fi, w której Kurt Vile się porusza. Sam w wielu miejscach podkreśla, że jest prostym gościem tworzącym prostą, popową muzykę. W melodycznym indie-rocku obecnym na jego solowych płytach czuć wpływy rozbuchanych popowych albumów lat siedemdziesiątych, jest tam też dużo folku i akustycznych gitar czy nawet elementy dream popu. Ten styl Vile doprowadził do perfekcji na albumie z 2011 roku, Smoke Ring for My Halo. Płyta zdobyła znaczną popularność, poszerzyła grono jego fanów, przyszło też uznanie krytyków. W 2013 roku przyszła pora na skok do przodu – tym skokiem ma być właśnie Wakin on a Pretty Daze. Na nim to znajdują się bardziej rozbudowane, ambitniejsze kompozycje, więcej muzyków sesyjnych i bogatsze brzmenie. Czy jest tak naprawdę?

Album otwiera "Wakin on a Pretty Day", gitarowa ballada o bardzo miłej melodii wymruczanej przez Kurta. Adekwatnie do swej nazwy, utwór ma bardzo poranny klimat. Mamy wiele progresji akordów i zmian motywów. Kawałek wieńczy solówka i psychodeliczne klawisze. Mocny początek. Następny kawałek, "KV Crimes", to glam rock na zwolnionych obrotach, z ciężkimi gitarami, prostym, mocnym bitem oraz idealnym do podśpiewywania refrenem. "Was All Talk" jest napędzane szybkim pseudomotorikiem i dziwnymi syntezatorami. Mnóstwo efektów ponakładanych na wszystkie instrumenty odwraca lekko uwagę od melodii, które są przecież znakiem rozpoznawczym Kurta. Niestety, kompozycja nie wystarcza na 8 minut, na które została rozciągnięta. Oczywiście, końcówka jest fajna – motyw rozpływa się w chmurze efektów, no ale, mimo wszystko, pozostaje wrażenie, że utwór jest po prostu rozciągnięty. Kolejna pozycja, "Pure Pain", jest z kolei bardziej zaskakującym kompozycyjnie kawałkiem, ze zwolnieniami i zaskakującymi pauzami, maluje piękny muzyczny krajobraz, głównie dzięki melancholijnej partii skrzypiec przewijającej się w tle. W tracku "Too Hard" Kurt znów przedłuża przyjemną, folkową mruczankę tak długo, aż cierpliwość słuchacza wyczerpuje się. A potem ciągnie ją jeszcze dalej. "Shame Chamber" na szczęście znowu zajmuje uwagę fajnymi wokalami, żywszym tempem i cowbellem. Gitary akustyczne brzęczą, melodie płyną bardzo luźno, a łagodne klawisze głaskają uszy. Ten utwór zdecydowanie dowodzi, że Kurt Vile może pisać bardzo dobre piosenki. Gdyby tylko więcej było takich kawałków na tej płycie! "Goldtone" obiecuje intensywne doznania muzyczne samym tytułem i długością (dziesięć minut). Dostarcza za to motyw na gitarze akustycznej i mruczone wokale. Przez całe dziesięć minut. Oczywiście, coś się zmienia – tutaj wchodzi jeden instrument, tutaj znika drugi, ale to jest za mało.

Wakin on a Pretty Daze jest zdecydowanie albumem dobrym. Ma sporo mocnych fragmentów, znajdzie się też kawałek naprawdę wybitny. Jest spójny i dobrze wykonany. Pytanie tylko – czy jest najlepszym dokonaniem w karierze Kurta, jak to uważa większość krytyków? Ja na to pytanie odpowiadam przecząco. Moim zdaniem zbyt wiele tutaj monotonii, zbyt łatwy jest przepis Vile'a na utwór – gitara akustyczna i mruczone wokale. Często przeciągane zbyt długo bez większych zmian, co szkodzi kompozycji. Mimo zapowiedzi nie słychać zmiany stylu w porównaniu z poprzednim albumem, wydaje się, że te same pomysły zostały rozdmuchane do niezręcznie wielkich rozmiarów. W dodatku, sam album jest monotonny i zdecydowanie zbyt cichy i wolny, żeby stworzyć interesujące 70 minut. Zwykle najbardziej na albumie podobają mi się długie kawałki, tutaj jest odwrotnie – wolę te krótkie. I to dla nich, a zwłaszcza dla "Shame Chamber", warto posłuchać Wakin on a Pretty Daze.

6.5

Jędrzej Siarkowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.