Jego pierwszy zespół, The War on Drugs, epatował garażowym,
agresywnym stylem i wstrzelił się w popularność tego kierunku w połowie zeszłej
dekady. Z garażowego, brudnego dźwięku War on Drugs zapewne pochodzi stylistka
lo-fi, w której Kurt Vile się porusza. Sam w wielu miejscach podkreśla, że jest
prostym gościem tworzącym prostą,
popową muzykę. W melodycznym indie-rocku obecnym na jego solowych płytach czuć
wpływy rozbuchanych popowych albumów lat siedemdziesiątych,
jest tam też dużo folku i akustycznych gitar czy nawet elementy dream
popu. Ten styl Vile doprowadził do perfekcji na albumie z 2011 roku, Smoke Ring for My Halo. Płyta zdobyła znaczną popularność, poszerzyła
grono jego fanów, przyszło też uznanie
krytyków. W 2013 roku przyszła pora na skok do przodu – tym skokiem ma być
właśnie Wakin on a Pretty Daze. Na
nim to znajdują się bardziej rozbudowane, ambitniejsze kompozycje, więcej
muzyków sesyjnych i bogatsze brzmenie. Czy jest tak naprawdę?
Album otwiera "Wakin on a
Pretty Day", gitarowa ballada o bardzo miłej melodii wymruczanej przez
Kurta. Adekwatnie do swej nazwy, utwór ma bardzo poranny klimat. Mamy wiele
progresji akordów i zmian motywów. Kawałek wieńczy solówka i psychodeliczne
klawisze. Mocny początek. Następny kawałek, "KV Crimes", to glam rock
na zwolnionych obrotach, z ciężkimi gitarami, prostym, mocnym bitem oraz
idealnym do podśpiewywania refrenem. "Was All Talk" jest napędzane
szybkim pseudomotorikiem i dziwnymi syntezatorami. Mnóstwo efektów
ponakładanych na wszystkie instrumenty odwraca lekko uwagę od melodii, które są
przecież znakiem rozpoznawczym Kurta. Niestety, kompozycja nie wystarcza na 8
minut, na które została rozciągnięta. Oczywiście, końcówka jest fajna – motyw
rozpływa się w chmurze efektów, no ale, mimo wszystko, pozostaje wrażenie, że
utwór jest po prostu rozciągnięty. Kolejna pozycja, "Pure Pain", jest z
kolei bardziej zaskakującym kompozycyjnie kawałkiem, ze zwolnieniami i
zaskakującymi pauzami, maluje piękny muzyczny krajobraz, głównie dzięki melancholijnej
partii skrzypiec przewijającej się w tle. W tracku "Too Hard" Kurt
znów przedłuża przyjemną, folkową mruczankę tak długo, aż cierpliwość słuchacza
wyczerpuje się. A potem ciągnie ją jeszcze dalej. "Shame Chamber" na
szczęście znowu zajmuje uwagę fajnymi wokalami, żywszym tempem i cowbellem.
Gitary akustyczne brzęczą, melodie płyną bardzo luźno, a łagodne klawisze
głaskają uszy. Ten utwór zdecydowanie dowodzi, że Kurt Vile może pisać bardzo
dobre piosenki. Gdyby tylko więcej było takich kawałków na tej płycie! "Goldtone"
obiecuje intensywne doznania muzyczne samym tytułem i długością (dziesięć
minut). Dostarcza za to motyw na gitarze akustycznej i mruczone wokale. Przez
całe dziesięć minut. Oczywiście, coś się zmienia – tutaj wchodzi jeden
instrument, tutaj znika drugi, ale to jest za mało.
Wakin on a Pretty
Daze jest zdecydowanie albumem dobrym. Ma sporo mocnych fragmentów,
znajdzie się też kawałek naprawdę wybitny. Jest spójny i dobrze wykonany.
Pytanie tylko – czy jest najlepszym dokonaniem w karierze Kurta, jak to uważa
większość krytyków? Ja na to pytanie odpowiadam przecząco. Moim zdaniem zbyt
wiele tutaj monotonii, zbyt łatwy jest przepis Vile'a na utwór – gitara
akustyczna i mruczone wokale. Często przeciągane zbyt długo bez większych
zmian, co szkodzi kompozycji. Mimo zapowiedzi nie słychać zmiany stylu w
porównaniu z poprzednim albumem, wydaje się, że te same pomysły zostały
rozdmuchane do niezręcznie wielkich rozmiarów. W dodatku, sam album jest
monotonny i zdecydowanie zbyt cichy i wolny, żeby stworzyć interesujące 70
minut. Zwykle najbardziej na albumie podobają mi się długie kawałki, tutaj jest
odwrotnie – wolę te krótkie. I to dla nich, a zwłaszcza dla "Shame
Chamber", warto posłuchać Wakin on a Pretty Daze.
6.5
Jędrzej Siarkowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.