poniedziałek, 4 marca 2013

Relacja: Patrick Wolf w Palladium, 02.03.2013


Patrick Wolf udowodnił, że bez prądu i majtek można zagrać dobry koncert













Pamiętam z lat bardziej jeszcze szczenięcych niż aktualne koncert w Stodole, na którym słynący z przedwojennego wprost charme’u ochroniarze zaprosili wszystkie panie do wejścia poza kolejką. Gdyby w ten sam sposób postąpili w sobotę panowie z Palladium, zamiast francuskiej galanterii wykazaliby się wprost angielską ironią – w układzie sił przed wejściem raczej niewiele by to zmieniło (swoją drogą czemu nie wpuszczono przodem chłopców?). I nie jest to jedyna cecha, która łączy sobotni akustyczny występ Patricka z gestem służb porządkowych – gdyby ktoś zechciał pisać o tym pracę magisterską, jej tytuł brzmiałby: „Kiczowaty jako komplement”.
Choć, wyznaję przyznając i przyznaję wyznając, na suport Petera J. Birch nie udało mi się zdążyć, o czym skutecznie przypomina mi wygłodniały gdzieś na dnie trzewi stworek wrzeszczący: „Zarostu i gitar!” – każdy ma takiego (jeśli twierdzi inaczej, kłamie albo nie ma serca, ale raczej kłamie i trzyma pod poduszką płytę Mumfordów z autografem od Wróżki Zębuszki), w zamian za to już na wejściu czekała mnie niczego sobie widokówka. Ciemno, w perłowym blasku sceny Andersen brzdąka na harfie i snuje jedną ze swoich baśni; na fotelach i podłodze sylwetki wpatrzonych w niego dzieci, wszystkie kompletnie odurzone wyobraźnią. W związku ze scenicznymi manierami Andersen szybko zaczął kojarzyć się raczej z Oscarem Wilde’em (fragment nieautoryzowanego wywiadu FYH z mikrofonem: „Nikt tak nie całuje jak Wolf”), a i ten nie nadużywał brokatu w operowych makijażach a la Lauren Mayberry z CHVRCHES, natomiast jego widownia częściej wybierała krawaty aniżeli genderowy cosplay, ale cóż przecież z tego.

Całe szczęście od czasów nagrywania video do „Overture” (w podobnym klimacie utrzymany był film z rodzinnych wakacji artysty pełniący w trakcie koncertu honory wizualizacji) Patrick zmienił fryzurę – fanki dostrzegą różnicę, a reszta pewnie i tak go nie znosi. Co poza tym? Otóż Wolf przez dwie godziny udowodniał z sukcesem, że jest niezłym showmanem trzymającym rękę na pulsie imprezy, który jednocześnie buduje swoje występy w przyjacielskiej bliskości z widownią. Trudno powiedzieć, na ile wyreżyserowane były momenty w stylu: kilka akordów hitu-spazmy widowni-strojenie gitary-inny utwór czy ups-zapomniałem-tekstu (pomógł czujny niczym gracz 1z10 pan z tylnych rzędów), a na ile pojawiają się wedle kaprysu, ale w obu przypadkach wypadły pozytywnie. Najlepiej brzmiały zresztą właśnie numery dające teatralne pole do popisu – „The Libertine” czy „Tristan”, który, ponieważ na Sundark and Riverlight się nie znalazł, traktowany jest nie bez wiwatów tłumu jako pewnego rodzaju rodzynka. Chwilami wiało nudą od przesytu strun, jakby Patrick w towarzystwie akompaniującej mu świty skrzypiec i akordeonu starali się koniecznie udowodnić na złość wszystkim szkołom muzycznym świata, że za pomocą instrumentów klasycznych, ocierających się o retroarchaizm, nie można wyczarować czegoś oryginalnego – co jest oczywistą bzdurą, z całym brakiem sympatii dla wszystkich szkół muzycznych świata.

Nie trzeba być też z Poznania, by uznać modyfikowanie piosenek tak, by koniecznie pojawiło się w nich słowo „Warsaw” za totalne wieśniactwo (spotkałem się już z opinią, że sam Wolf to taki seksowny chłop od pługa, ale to nie o to tu chodzi). Jak to mówią miłośnicy Popka z mojego osiedla – modyfikejszyn skaryfikejszyn: nie i nie, tak słabe jest tylko czytanie po angielsku nazw stacji w SKM-ce z Pruszkowa w środku sezonu turystycznego zimą.

Dziury te były jednak całkowicie łatane przez opowieści o bestiach z angielskich legend poprzedzające świetne „Oblivion” – absolutnie niepodrabialna jest gawęda barytonu przystrojonego w skarpety niczym z Santiago Bernabeu i barokowy szal bezczelnie skrzący się złotem, a potem energiczne wykonania, między innymi „Bermondsey Street”, do których publiczność tańczyła i tupała na przemian – jak gdyby odgrywając przedstawienie o tym jak pierwszy bit w historii powstał w średniowiecznej szkockiej tawernie.

Okazało się też, że wypomniane przeze mnie brzydko i plotkarsko braki w garderobie któryś z bardziej zagorzałych fanów próbował uzupełnić klasycznym rzutem na scenę. Inni zachowali więcej kindersztuby i w pąsach osobiście wręczali Patrickowi czym Warsaw bogata: kwiaty (w Moskwie dostał więcej…), obraz, a nawet tomik poezji autorstwa pewnej nastoletniej duszy (swoją drogą ciekawe co on potem z tym robi?).

Zdecydowanie bardziej niż w przypadku zmian w tekstach, szczery i uroczy wydał mi się Patrick opowiadający o gitarze z dzieciństwa, którą bardzo kochał, ale kiedy on dorastał, ona stawała się coraz mniejsza i mniejsza „jak w Alicji w Krainie Czarów” i nagle przypominający sobie, że wziął ją ze sobą w trasę, pytający pod koniec koncertu o kataryniarza, którego wykonania „Copa Cabany” słuchał na Starym Mieście czy nawet wykonujący tradycyjny wśród artystów rytuał peror o tolerancji, wolności i pokoju na świecie – komuś kto tak śpiewa „Sees beyond sexuality” i własną piersią broni wolności męskich całusów na koncercie Madonny wolno.

Jacek Wiaderny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.