Kiedy coraz większa ilość zespołów próbuje odwracać się od
przyjętych kilka, bądź kilkanaście lat temu brytyjskich wzorców, oni za nic
mają sobie modę i cofają się o blisko dziesięć lat wstecz.
The Sunlit Earth brzmią jak gdyby zatrzymali się w latach 2003-2006 i osiedli gdzieś na przedmieściach ówczesnego Londynu, tudzież Leeds. Te melodie wszyscy dobrze znamy, wielu wśród nich dorastało, jednym słowem – brytyjskie indie w rodzimym wydaniu. There’s Something In the Air to taka podróż do przeszłości, przeniesienie na polski grunt tego, co w na początku nowego tysiąclecia grali The Libertines, The Fratellis, Kaiser Chiefs czy Pigeon Detectives. Nazwami można rzucać praktycznie w nieskończoność, bo wysyp był indie rocka/popu wtedy przeogromny. I tak jak o twórczości zespołów typu Razorlight, Maximo Park, The Holloways, The Rascals czy The Rakes (o Zutonsach nie wspominam!) już się raczej nie pamięta, a jeśli pamięta, to się do niej nie wraca, tak obawiam się, że The Sunlit Earth trochę się ze swoim debiutem spóźnili.
Nie żeby There’s Something In the Air było złą
płytą. Nie żeby nienadającą się do słuchania, bo przecież taka muzyka
nadal ma swoich zwolenników (patrz: Bloc Party na Openerze, patrz: Franz
Ferdinand na Openerze, patrz: koncerty Kasabian, Pigeon Detectives, Mystery
Jets czy gigi Arctic Monkeys i The Kooks), chociaż już wartość artystyczna
to kwestia sporna. W przypadku The Sunlit Earth występuje jednak ten sam
problem, co z Kamp! – obie formacje nie trafiły z terminami swoich albumów.
Kamp! to jednak inna para kaloszy, oni przecież debiutowali krótszymi
wydawnictwami dużo wcześniej, stale dodając do swojego dorobku kolejne utwory,
remiksy czy epki. Giżycka formacja przygotowała materiał, który idealnie
sprawdziłby się kilka lat temu.
Chociaż nie oszukujmy się, próby przełożenia brytyjskiego
indie rocka na rodzimy grunt nie do końca były udane. Kto pamięta Renton, Kumkę
Olik, Rotofobię czy Out of Tune, ten wie, że efekty były… No różne były.
Oczywiście zdarzały się wyjątki jak chociażby Phantom Taxi Ride (czy ktoś wie, co się z nimi obecnie dzieje?) czy pierwsze nagrania Farel Gott (to było naprawdę dawno temu), ale to i tak
niewiele, w porównaniu z długą listą tych pierwszych składów. The Sunlit Earth
grają przyjemnie, o wiele lepiej niż Kumka Olik, czy wyśmiane ze wszystkich
stron Kolorofon i
Renton, ale…
No właśnie,
jest ale. O There’s Something In
the Air można powiedzieć, że “jest”, że “istnieje”, że “można posłuchać,
ale nic więcej”. Na pięć kawałków, blisko dziewiętnaście minut muzyki,
zapamiętać idzie jedynie dwa z nich - bezapelacyjny numer jeden na epce,
"Wasted Words", a także otwierający debiutanckie wydawnictwo Sunlit
Earth, "Rotten Feelings". Opener There’s
Something In the Air to wykapane Pigeon Detectives z pierwszych dwóch
albumów, czyli zanim stali się aż tak bardzo irytujący. Ciekawie brzmi refren i
popiskująca w tle gitara. Sama melodia, jak to w przypadku indie 2.0, innowacji
nie wnosi, ale słuchanie "Rotten Feelings" krzywdy nie wyrządza.
Słowa uznania należą się Maćkowi Minikowiczowi za fajnie zaśpiewane "yeah
yeah yeah, this rotten feelings", które naprawdę może się podobać. Jednak
jeśli ten kawałek brzmi całkiem, całkiem, to co powiedzieć o "Wasted
Words" - prawdziwym hymnie brytyjskiego niezależnego popu/rocku. Trzeci
indeks przypomina te najbardziej chwytliwe i bujające kawałki z Wysp, nagrania
The Holloways z czasów debiutu, trochę też słychać tu wpływ The Rifles (ktoś
ich jeszcze pamięta?), a momentami nawet Cajun Dance Party (to dopiero niedoceniona formacja). Reszta utworów
niestety albo wtapia się w ogólną szarość dnia codziennego, albo irytuje
wokalem, jak na przykład w zamykającym epkę "Same Old Story". Do
głosu Minikowicza za bardzo przyczepić się nie można - jest całkiem ciekawy, a
przede wszystkim zgrabnie komponuje się z tymi luźnymi, niezobowiązującymi
melodiami. Gorzej jednak wygląda sprawa samego akcentu. Można było swego czasu
piać z Renton, że mają dramatyczny angielski i lepiej, żeby zaczęli śpiewać po
polsku (kto nie wie, jak to się skończyło, niech szybko odpala Niech wszystko stanie się lepsze).
Sunlit Earth tego nie polecam, ale praca nad wymową wyszłaby czwórce muzyków z
Giżycka (albo chociaż wokaliście) tylko na dobre.
Nie jestem pewien czy There’s
Something In the Air to płyta, którą młodzi reprezentanci Nasiona zawojują
polską niezal-scenę. Jeden szlagier i jeden semi-przebój mogą okazać się za
małą dawką dobrych kompozycji. Ciekawi mnie natomiast, jak The Sunlit Earth
brzmią na żywo, bo mogą być całkiem interesującą odskocznią dla wielu
post-hardcore'owych/post-rockowych składów, których w ostatnim czasie u nas
coraz więcej. Wyczekuję długograja i koncertu w Warszawie. Potencjał jest, na
razie jednak jako ciekawostka niż coś obowiązkowego.
5.5
Piotr Strzemieczny
Zgadzam sie z recenzja, natomiast na zywo chlopaki wymiataja!!!! Dobrze posluchac zespolu, ktory jako jeden z niewielu pracuje solidnie nad warsztatem.
OdpowiedzUsuń