poniedziałek, 25 marca 2013

Recenzja: The Sunlit Earth - "There’s Something In the Air" (2013, Nasiono Records)


Kiedy coraz większa ilość zespołów próbuje odwracać się od przyjętych kilka, bądź kilkanaście lat temu brytyjskich wzorców, oni za nic mają sobie modę i cofają się o blisko dziesięć lat wstecz.












The Sunlit Earth brzmią jak gdyby zatrzymali się w latach 2003-2006 i osiedli gdzieś na przedmieściach ówczesnego Londynu, tudzież Leeds. Te melodie wszyscy dobrze znamy, wielu wśród nich dorastało, jednym słowem – brytyjskie indie w rodzimym wydaniu. There’s Something In the Air to taka podróż do przeszłości, przeniesienie na polski grunt tego, co w na początku nowego tysiąclecia grali The Libertines, The Fratellis, Kaiser Chiefs czy Pigeon Detectives. Nazwami można rzucać praktycznie w nieskończoność, bo wysyp był indie rocka/popu wtedy przeogromny. I tak jak o twórczości zespołów typu Razorlight, Maximo Park, The Holloways, The Rascals czy The Rakes (o Zutonsach nie wspominam!) już się raczej nie pamięta, a jeśli pamięta, to się do niej nie wraca, tak obawiam się, że The Sunlit Earth trochę się ze swoim debiutem spóźnili.

Nie żeby There’s Something In the Air było złą płytą. Nie żeby nienadającą się do słuchania, bo przecież taka muzyka nadal ma swoich zwolenników (patrz: Bloc Party na Openerze, patrz: Franz Ferdinand na Openerze, patrz: koncerty Kasabian, Pigeon Detectives, Mystery Jets czy gigi Arctic Monkeys i The Kooks), chociaż już wartość artystyczna to kwestia sporna. W przypadku The Sunlit Earth występuje jednak ten sam problem, co z Kamp! – obie formacje nie trafiły z terminami swoich albumów. Kamp! to jednak inna para kaloszy, oni przecież debiutowali krótszymi wydawnictwami dużo wcześniej, stale dodając do swojego dorobku kolejne utwory, remiksy czy epki. Giżycka formacja przygotowała materiał, który idealnie sprawdziłby się kilka lat temu.

Chociaż nie oszukujmy się, próby przełożenia brytyjskiego indie rocka na rodzimy grunt nie do końca były udane. Kto pamięta Renton, Kumkę Olik, Rotofobię czy Out of Tune, ten wie, że efekty były… No różne były. Oczywiście zdarzały się wyjątki jak chociażby Phantom Taxi Ride (czy ktoś wie, co się z nimi obecnie dzieje?) czy  pierwsze nagrania Farel Gott (to było naprawdę dawno temu), ale to i tak niewiele, w porównaniu z długą listą tych pierwszych składów. The Sunlit Earth grają przyjemnie, o wiele lepiej niż Kumka Olik, czy wyśmiane ze wszystkich stron Kolorofon i Renton, ale…

No właśnie, jest ale. O There’s Something In the Air można powiedzieć, że “jest”, że “istnieje”, że “można posłuchać, ale nic więcej”. Na pięć kawałków, blisko dziewiętnaście minut muzyki, zapamiętać idzie jedynie dwa z nich - bezapelacyjny numer jeden na epce, "Wasted Words", a także otwierający debiutanckie wydawnictwo Sunlit Earth, "Rotten Feelings". Opener There’s Something In the Air to wykapane Pigeon Detectives z pierwszych dwóch albumów, czyli zanim stali się aż tak bardzo irytujący. Ciekawie brzmi refren i popiskująca w tle gitara. Sama melodia, jak to w przypadku indie 2.0, innowacji nie wnosi, ale słuchanie "Rotten Feelings" krzywdy nie wyrządza. Słowa uznania należą się Maćkowi Minikowiczowi za fajnie zaśpiewane "yeah yeah yeah, this rotten feelings", które naprawdę może się podobać. Jednak jeśli ten kawałek brzmi całkiem, całkiem, to co powiedzieć o "Wasted Words" - prawdziwym hymnie brytyjskiego niezależnego popu/rocku. Trzeci indeks przypomina te najbardziej chwytliwe i bujające kawałki z Wysp, nagrania The Holloways z czasów debiutu, trochę też słychać tu wpływ The Rifles (ktoś ich jeszcze pamięta?), a momentami nawet Cajun Dance Party (to dopiero niedoceniona formacja). Reszta utworów niestety albo wtapia się w ogólną szarość dnia codziennego, albo irytuje wokalem, jak na przykład w zamykającym epkę "Same Old Story". Do głosu Minikowicza za bardzo przyczepić się nie można - jest całkiem ciekawy, a przede wszystkim zgrabnie komponuje się z tymi luźnymi, niezobowiązującymi melodiami. Gorzej jednak wygląda sprawa samego akcentu. Można było swego czasu piać z Renton, że mają dramatyczny angielski i lepiej, żeby zaczęli śpiewać po polsku (kto nie wie, jak to się skończyło, niech szybko odpala Niech wszystko stanie się lepsze). Sunlit Earth tego nie polecam, ale praca nad wymową wyszłaby czwórce muzyków z Giżycka (albo chociaż wokaliście) tylko na dobre.

Nie jestem pewien czy There’s Something In the Air to płyta, którą młodzi reprezentanci Nasiona zawojują polską niezal-scenę. Jeden szlagier i jeden semi-przebój mogą okazać się za małą dawką dobrych kompozycji. Ciekawi mnie natomiast, jak The Sunlit Earth brzmią na żywo, bo mogą być całkiem interesującą odskocznią dla wielu post-hardcore'owych/post-rockowych składów, których w ostatnim czasie u nas coraz więcej. Wyczekuję długograja i koncertu w Warszawie. Potencjał jest, na razie jednak jako ciekawostka niż coś obowiązkowego.

5.5

Piotr Strzemieczny

1 komentarz:

  1. Zgadzam sie z recenzja, natomiast na zywo chlopaki wymiataja!!!! Dobrze posluchac zespolu, ktory jako jeden z niewielu pracuje solidnie nad warsztatem.

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.