środa, 6 lutego 2013

Recenzja: JARS – "A Moveable Feast" (2013, własne)


Nowe nagrania świadczą o rozwoju kompozytorskich skillsów JARS.













Oglądałem JARS-ów podczas gigu w lutym zeszłego roku w Eufemii i był to koncert, którego nigdy nie zapomnę, chociaż średnio go pamiętam. Czyli trochę jak z płytą Pissed Jeans, o której piszę gdzieś powyżej-powyżej. Pamiętam, że fajnie, nie pamiętam co. Kiedy kilka miesięcy później oglądałem ich w Hydrozagadce stwierdziłem, że są świetni nawet kiedy słucha się ich na trzeźwo. 

Poprzednia ich epka ukazała się w 2011, od tamtego momentu wpuścili dwie chałupniczo sklecone koncertówki (na których pojawiły się wstępne wersje zarejestrowanych przy okazji A Moveable Feast numerów). Nowe nagrania świadczą o rozwoju kompozytorskich skillsów, przy jednoczesnej wierności wobec dawnych inspiracji. To dalej muzyka gdzieś na styku wczesnego grunge'u (kłania się początkowe Mudhoney i Nirvana z Bleach) i hardcore'owego ciężaru. Stojący za mikrofonem Anton chrypi jeszcze gęściej niż Cobain, tak jakby każde wyrzucane słowo niemiłosiernie drażniło mu gardło. Do tego odrzucająca otoczka kryje duży potencjał popowy (jakkolwiek nie jest to brzydkie słowo), odsyłający do dziadków z Superchunk albo młodziaków z Cloud Nothings (w zasępionej wersji z ostatniego albumu), szczególnie słyszalny w „Cancer” i najspokojniejszym w zestawie, fenomenalnym „Dig”. 

Poziom trzyma też warstwa liryczna, przeładowana frustrą gościa, który zawsze będzie randomowym typem („i'm a typical clerk i work from 9 to 5 / this is not what i want this is not what i used to dream about i'm sick of doing fine yet”) miotającego się pomiędzy chęcią rozpieprzenia miasta (w utworze tytułowym, bardzo w stylu Big Black), a nudą (cała reszta). 

Jeśli utrzymają obecny kurs, może wyjdą ze swoją muzyką poza granice Rosji, Niemiec i Polski. 

8

Mateusz Romanoski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.