czwartek, 24 stycznia 2013

Recenzja: Sonny Smith - "100 records vol. 3" (2013, Polyvinyl)


Sonny dalej kontynuuje nagrania w swoim ulubionym gatunku. Grzebanie w country i wszelkich jego pochodnych to coś, w czym czuje się jak ryba w wodzie.











Nie jestem pewien, czy istnieje druga taka osoba, która cierpi na bardzo dokuczliwą, acz nie taką nieprzyjemną chorobę, jak zbyt duża płodność artystyczna. Sonny Smith aka Sonny and the Sunsets, aka sto innych nazw, kolejny raz zapuścił się w głębokie i szerokie wody swojej wyobraźni i kreatywności, i wydał następną część swoich 100 records.


Wizja serii 100 records zrodziła się w głowie Sonny’ego w 2010 roku. To właśnie wtedy pochodzący z San Francisco muzyk postanowił założyć sto zespołów i nagrać z nimi…sto utworów. Swoje wyczyny zdecydował się zaprezentować w San Francisco, w poważanej Gallery 16. To było jednak dawno, a przez ten czas Smith dorobił się (ponad) stu zespołów, kilku płyt z Sonny and the Sunsets i nowej wytwórni – zaczął wydawać dla Polyvinyl. Premierowe nagrania, kolejne wyimaginowane zespoły Sonny’ego i podobno ostatnia część przygód – tak w skrócie można przedstawić 100 records vol. 3.

Sonny dalej kontynuuje nagrania w swoim ulubionym gatunku. Grzebanie w country i wszelkich jego pochodnych to coś, w czym czuje się jak ryba w wodzie. Oczywiście bawi się aranżami, raz jest dynamiczniej i z garażowym zacięciem, raz kawałki podchodzą niemal pod psych-lo-fi spod znaku The Black Lips, ale większość indeksów prezentuje tradycyjne country lub różne odmiany indie-folku. Obiecująco płytę rozpoczynają Danny Dusk & the Twilights – z przytłumionym początkiem, który szybko nabiera tempa i rockendrolowego pazura. Na uwagę w szczególności zasługuje sixtiesowa gitara i umiejscowione w końcówce „Life Ain’t Clear” klawisze. Następujący po nim „Minimum Wage” to spokojna ballada oscylująca gdzieś w okolicach rozmarzonych muzycznych Karaibów – akustyczna gitara i melancholijne nucenie to temat przewodni trwającego dwie i pół minuty kawałka. Do szaleństwa w klubie zachęciłoby z całą pewnością „Fruitcakes”, prawdziwa perełka trzeciej części 100 records, kojarząca się raczej z dokonaniami King Tuff niż Smitha w wersji Sonny and the Sunsets. Zig Speck and The Specktones stanęli na wysokości zadania, a słuchając blisko minutowej psychodelicznej końcówki oczyma wyobraźni można zobaczyć to szaleńcze pogo na parkiecie podczas gigu. „A Steady Stream of Love” pasowałoby jako jeden z elementów soundtracku do starych amerykańskich filmów z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, i ten kawałek również można wrzucić do worka z highlightami albumu. Poziom trzyma jeszcze brzmiące jak skrzyżowany z Grey Reverendem Junip „Wolf Like Howls From the Bathhouse” (akustyczna gitara i ciężki fingerpicking w wykonaniu S.E. Land Otter Champs), natomiast od tego numeru i Smith, i wszystkie jego bandy zaczynają podupadać. Kawałki stają się miałkie, nieciekawe i nużące, a ratuje się jedynie „Difficulties, Mistakes and Errors”w wykonaniu Don Adora’e.

Cała idea tych stu nagrań stu fikcyjnych bandów jest bardzo ciekawa. Gorzej niestety z wykonaniem, które nie zawsze zachwyca. „Trójka” zawiera kilka dobrych momentów, ale ostatnia część100 records jest zdecydowanie najsłabsza w całej serii.

6

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.