Powoli nadrabiamy zaległości recenzenckie. Kilka słów o albumach wydanych w mijającym roku. Marcin Masecki, John Talabot, Alte Zachen, The Magnetic North i How To Dress Well w naszych opisach.
Marcin Masecki – Die Kunst Der Fuge (2012, Lado ABC)
No i co z tym nowym Maseckim? Można
odpowiedzieć: a co ma być? Artysta rejestruje Sztukę Fugi na rozstrojonym Steinwayu za pomocą dyktafonu. Dlaczego
właśnie tak? Czyżby to był wyłącznie kaprys utalentowanego gwiazdora Lado ABC?
I tu właśnie rodzi się pewne niebezpieczeństwo. Chodzi o sposób słuchania, bo
czy można słuchać tej wersji tak, jak słuchamy płyt The Caretakera? Pewnie
można, ale czy o to właśnie chodzi? Maseckiemu chodziło jednak o coś innego – o
sprowadzenie Bacha do rudymentarnej dźwiękowej postaci, bez całej
ceremonialności i brzmienia jak z Konkursu Chopinowskiego. To jest główną ideą
tego materiału. Jasne, taki koncept nie wszystkim może się podobać, nie
wszystkich może też przekonać sposób gry Maseckiego. Każdy słuchacz inaczej
odbierze te dźwięki, dlatego każdy sam powinien rozstrzygnąć we własnej sferze
percepcji, czy Bach w takim układzie i w takiej wersji go przekonuje. Dlatego
porzućmy wartościowanie i po prostu słuchajmy.
John Talabot – fIN (2012, Permanent Vacation)
Słychać ciche odgłosy ptaków, ma
się wrażenie, że stoi się gdzieś w zapomnianej przez świat puszczy. Potem
dopiero wchodzą drumy, quasi-wokaliza, rytmiczne instrumenty rodem z Afryki i
pulsujący synth. Tak zaczyna się jeden z najlepszych tegorocznych albumów z
szufladki taneczna elektronika. Talabot, za pomocą niezwykle różnorodnej palety
barw, maluje piękny i przestrzenny krajobraz. A więc w trackiliście fIN same bangery: wspomniany wyżej
otwierający album „Depak Ine”, poskładany z poszatkowanych mikro-sampli,
podbity balearycznym groovem kolaż „Journeys”, owiany w niekończący się,
przypominający efekt zaciętej płyty, spirytualny „Last Land”, czy wreszcie
najlepszy na płycie „When The Past Was Present”, który brzmi jak muzyka
wydobywająca się z klubu, położonego przy plaży, gdzie za chwilę noc pójdzie
odpoczywać, a jej miejsce zajmie dzień. Hiszpańskiemu producentowi udaje się
stworzyć porcję ciekawej i wytwornej elektroniki, nadającej się nie tylko do
tańca. I w tym właśnie tkwi siła tego debiutanckiego krążka. 7.5/10
How To Dress Well – Total Loss (2012, Weird World)
Ciekawiło mnie, jak potoczy się
los Toma Krella. Debiutancki album Love
Remains może jakoś specjalnie mnie nie zachwycił, jednak wyróżniał się na
tle płyt młodych wykonawców eksplorujących aktualne wtedy estetyki takie jak
chillwave czy witch-house. Krell mieszał to wszystko z pierwiastkami r'n'b czy nawet chart-popu i tworzył
bardzo intymny, emocjonalny quasi-pieśniarski mariaż pod płaszczem lo-fi produkcji.
Teraz postawił na zdecydowanie gładsze brzmienie, zachowując jednak
wcześniejszą poetykę. No i niestety już tak interesującego efektu nie osiągnął.
Nie chodzi nawet o ten brak lo-fi’owego komponentu. Po prostu nie ma na Total Loss niczego, czego nie było na
debiucie (chyba że smyczki w „World I Need You, Won't Be Without You”
wyciągnięte jakby z jednej z płyt Sigur Rós uznać za pewne novum). Owszem,
fajnie się tego słucha, ale przyjemność z obcowaniem kończy się zaraz po
ostatnim utworze – po nim nie chce się wracać do płyty. Chociaż pewnie fani
takiej stylistyki się z tym nie zgodzą. I bardzo dobrze. 6/10
Alte Zachen – Total Gimel (2012, LADO ABC)
Całkiem niedawno napisałem parę
słów o tej płycie, teraz tylko dopowiem. Trzeba zacząć od tego, że jest to
album dość osobliwy, bo ile słyszeliście płyt z utworami na modłę sufr-rocka
spod znaku pierwszych płyt Beach Boys, inspirowanych muzyką żydowską? No
właśnie, ciężko się doszukać (choć nie wykluczam, że takie albumy się
pojawiły). Te instrumentalne grzmoty brzmią mniej więcej jak słynny „Surf
Rider” The Lively Ones (wiadomo, w jakim filmie pojawił się ten tune), tyle, że
dominantą jest semicka melodyka. Nie brak również na Total Gimel zapędów w stronę psychodelicznego rocka z lat 60-tych
czy 70-tych, a nawet jakieś prog-rockowe napięcie jest tu obecne. Fakt, może
ciężko wyróżnić wybijający się ponad resztę fragment, ale tu raczej nie o to
chodzi. Przecież bardziej chodzi o czerpanie radości z tej muzyki – jeśli
chcecie szukać tu metafizycznych doznań, to chyba jednak nie ten krążek,
chociaż kto wie? Tak czy inaczej, warto zapodać sobie ten zestaw, choćby dla
ogarnięcia tematu. 6/10
The Magnetic North –
Orkney: Symphony Of The Magnetic North (2012, Isound)
W skład The Magic North wchodzą: gitarzysta
Gawain Erland Cooper, wszechstronnie uzdolniona kompozytorka Hannah Peel oraz
multiinstrumentalista Simon Tong, znany przede wszystkim z grania w The Verve
czy w The Good, The Bad And The Queen. Muzyków już znamy, a co
znajdziemy na ich debiucie? Można się wprost powołać na nazwę bandu lub na
tytuł albumu: symfonia magnetycznej północy, czyli w tym wypadku Szkocji. I
poniekąd tak ten krążek brzmi: zaczyna się od wokalnej uwertury „Stormness”,
żeby przejść do bogato zaaranżowanych kompozycji w duchu wzniosłego folku z
domieszką przytulnej elektroniki. Utwory są bardzo ładne i w ogóle, objawiają
się w nich legendy, piękno szkockich ziem itd. Tyle tylko, że jakoś nic na Orkney mnie nie przyciąga – nie wczuwam
się w klimat tej narracji, nie wzruszam się i specjalnie nie angażuję. Słowem,
na mnie nie działa cała otoczka tych dźwiękowych historii, choć muszę przyznać,
że zespołowi udało się stworzyć urokliwy zestaw piosenek. 5.5/10
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.