poniedziałek, 24 grudnia 2012

Zaległości recenzenckie #4: Marcin Masecki, John Talabot, Alte Zachen, The Magnetic North, How To Dress Well

Powoli nadrabiamy zaległości recenzenckie. Kilka słów o albumach wydanych w mijającym roku. Marcin Masecki, John Talabot, Alte Zachen, The Magnetic North i How To Dress Well w naszych opisach.


Marcin Masecki – Die Kunst Der Fuge (2012, Lado ABC)


No i co z tym nowym Maseckim? Można odpowiedzieć: a co ma być? Artysta rejestruje Sztukę Fugi na rozstrojonym Steinwayu za pomocą dyktafonu. Dlaczego właśnie tak? Czyżby to był wyłącznie kaprys utalentowanego gwiazdora Lado ABC? I tu właśnie rodzi się pewne niebezpieczeństwo. Chodzi o sposób słuchania, bo czy można słuchać tej wersji tak, jak słuchamy płyt The Caretakera? Pewnie można, ale czy o to właśnie chodzi? Maseckiemu chodziło jednak o coś innego – o sprowadzenie Bacha do rudymentarnej dźwiękowej postaci, bez całej ceremonialności i brzmienia jak z Konkursu Chopinowskiego. To jest główną ideą tego materiału. Jasne, taki koncept nie wszystkim może się podobać, nie wszystkich może też przekonać sposób gry Maseckiego. Każdy słuchacz inaczej odbierze te dźwięki, dlatego każdy sam powinien rozstrzygnąć we własnej sferze percepcji, czy Bach w takim układzie i w takiej wersji go przekonuje. Dlatego porzućmy wartościowanie i po prostu słuchajmy.

John Talabot – fIN (2012, Permanent Vacation)

Słychać ciche odgłosy ptaków, ma się wrażenie, że stoi się gdzieś w zapomnianej przez świat puszczy. Potem dopiero wchodzą drumy, quasi-wokaliza, rytmiczne instrumenty rodem z Afryki i pulsujący synth. Tak zaczyna się jeden z najlepszych tegorocznych albumów z szufladki taneczna elektronika. Talabot, za pomocą niezwykle różnorodnej palety barw, maluje piękny i przestrzenny krajobraz. A więc w trackiliście fIN same bangery: wspomniany wyżej otwierający album „Depak Ine”, poskładany z poszatkowanych mikro-sampli, podbity balearycznym groovem kolaż „Journeys”, owiany w niekończący się, przypominający efekt zaciętej płyty, spirytualny „Last Land”, czy wreszcie najlepszy na płycie „When The Past Was Present”, który brzmi jak muzyka wydobywająca się z klubu, położonego przy plaży, gdzie za chwilę noc pójdzie odpoczywać, a jej miejsce zajmie dzień. Hiszpańskiemu producentowi udaje się stworzyć porcję ciekawej i wytwornej elektroniki, nadającej się nie tylko do tańca. I w tym właśnie tkwi siła tego debiutanckiego krążka. 7.5/10

How To Dress Well – Total Loss (2012, Weird World)


Ciekawiło mnie, jak potoczy się los Toma Krella. Debiutancki album Love Remains może jakoś specjalnie mnie nie zachwycił, jednak wyróżniał się na tle płyt młodych wykonawców eksplorujących aktualne wtedy estetyki takie jak chillwave czy witch-house. Krell mieszał to wszystko z pierwiastkami r'n'b czy nawet chart-popu i tworzył bardzo intymny, emocjonalny quasi-pieśniarski mariaż pod płaszczem lo-fi produkcji. Teraz postawił na zdecydowanie gładsze brzmienie, zachowując jednak wcześniejszą poetykę. No i niestety już tak interesującego efektu nie osiągnął. Nie chodzi nawet o ten brak lo-fi’owego komponentu. Po prostu nie ma na Total Loss niczego, czego nie było na debiucie (chyba że smyczki w „World I Need You, Won't Be Without You” wyciągnięte jakby z jednej z płyt Sigur Rós uznać za pewne novum). Owszem, fajnie się tego słucha, ale przyjemność z obcowaniem kończy się zaraz po ostatnim utworze – po nim nie chce się wracać do płyty. Chociaż pewnie fani takiej stylistyki się z tym nie zgodzą. I bardzo dobrze. 6/10

Alte Zachen – Total Gimel (2012, LADO ABC)


Całkiem niedawno napisałem parę słów o tej płycie, teraz tylko dopowiem. Trzeba zacząć od tego, że jest to album dość osobliwy, bo ile słyszeliście płyt z utworami na modłę sufr-rocka spod znaku pierwszych płyt Beach Boys, inspirowanych muzyką żydowską? No właśnie, ciężko się doszukać (choć nie wykluczam, że takie albumy się pojawiły). Te instrumentalne grzmoty brzmią mniej więcej jak słynny „Surf Rider” The Lively Ones (wiadomo, w jakim filmie pojawił się ten tune), tyle, że dominantą jest semicka melodyka. Nie brak również na Total Gimel zapędów w stronę psychodelicznego rocka z lat 60-tych czy 70-tych, a nawet jakieś prog-rockowe napięcie jest tu obecne. Fakt, może ciężko wyróżnić wybijający się ponad resztę fragment, ale tu raczej nie o to chodzi. Przecież bardziej chodzi o czerpanie radości z tej muzyki – jeśli chcecie szukać tu metafizycznych doznań, to chyba jednak nie ten krążek, chociaż kto wie? Tak czy inaczej, warto zapodać sobie ten zestaw, choćby dla ogarnięcia tematu. 6/10

The Magnetic North – Orkney: Symphony Of The Magnetic North (2012, Isound)


W skład The Magic North wchodzą: gitarzysta Gawain Erland Cooper, wszechstronnie uzdolniona kompozytorka Hannah Peel oraz multiinstrumentalista Simon Tong, znany przede wszystkim z grania w The Verve czy w The Good, The Bad And The Queen. Muzyków już znamy, a co znajdziemy na ich debiucie? Można się wprost powołać na nazwę bandu lub na tytuł albumu: symfonia magnetycznej północy, czyli w tym wypadku Szkocji. I poniekąd tak ten krążek brzmi: zaczyna się od wokalnej uwertury „Stormness”, żeby przejść do bogato zaaranżowanych kompozycji w duchu wzniosłego folku z domieszką przytulnej elektroniki. Utwory są bardzo ładne i w ogóle, objawiają się w nich legendy, piękno szkockich ziem itd. Tyle tylko, że jakoś nic na Orkney mnie nie przyciąga – nie wczuwam się w klimat tej narracji, nie wzruszam się i specjalnie nie angażuję. Słowem, na mnie nie działa cała otoczka tych dźwiękowych historii, choć muszę przyznać, że zespołowi udało się stworzyć urokliwy zestaw piosenek. 5.5/10


Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.