Powoli nadrabiamy zaległości recenzenckie. Kilka słów o albumach wydanych w mijającym roku. Weird Dreams, Sky Ferreira, Lindstrom i Field Music w naszych opisach.
Weird Dreams – Choreography (2012, Tough Love)
To dziwne, ale jeszcze na FYH!
ani razu nie wspomnieliśmy o zespole Weird Dreams. Dlatego przyszedł czas, żeby
to zmienić, a przy okazji pochwalić. Pochwalić, bo jest za co. Londyńczycy
grają bardzo melodyjny pop, inspirując się przy tym wielkimi z lat sześćdziesiątych
(Beatles, Beach Boys, Byrds), siedemdziesiątych (Gang Of Four, Soft Boys,
Replacement) i osiemdziesiątych (Smiths, Cure, R.E.M.). Tak więc duchowych i
mentalnych przewodników mają znakomitych, i co najważniejsze, potrafią świetnie
korzystać z tego wsparcia. Otóż piszą zajebiste melodie, które może i ewokują
tego czy innego wykonawcę, ale jednak stanowią o indywidualnym stylu formacji.
Wiadomo, nie mają jeszcze na koncie takiego hitu jak "This Charming
Man" czy "Radio Free Europe", ale piosenki potrafią pisać
niezłe. Wyróżniłbym otwierający "Vauge Hotel" ze świetnym gitarowym
riffem, na długo wbijającym się do głowy, następnie przybrudzony,
jazgotliwo-punkowy "Faceless" i mój ulubiony, sielankowo-senny pejzaż
"Velvet Morning" (tu właściwie tytuł mówi wszystko). Nie ma co się
rozwodzić, jeśli jeszcze nie znacie Weird Dreams, czym prędzej sięgajcie po ich
debiut. W tym roku ciężko o dobry gitarowy album w podobnej konwencji, więc tym
bardziej zachęcam do słuchania. 7/10
Sky Ferreira – Ghost
EP (2012, Capitol)
Zamiast chwytliwych, miażdżących
swoją siłą popowych refrenów, Sky Ferreira chwyta za akustyczną gitarę i
wyśpiewuje smętne romantyczne songi. Czy to dobrze? No właśnie nie bardzo.
Oczywiście na epce Ghost znajdziemy
również bardziej elektroniczne kawałki, jednak na tak mocne uderzenia, jak
„Haters Anonymous”, „One” czy „99 Tears” nie ma co liczyć. Są za to takie
utwory, jak otwierająca wydawnictwo, ckliwa ballada „Sad Dream”, czy bardzo do
niej podobna piosenka tytułowa. Jest też utrzymany w manierze electro „Lost In My Bedroom” (refren
trochę kojarzy mi się z zaśpiewem Kate Bush z „Running Up That Hill” –
słyszycie tam „And if I only could / I'd
make a deal with God”?), czy napisany wspólnie z Shirley Manson z Garbage,
quasi-grunge’owy „Red Lips” (tu z kolei w refrenie słychać Nirvanę z Nevermind). A i tak najlepszy na całej
epce jest trochę nostalgiczny, eightiesowo-popowy track „Everything Is
Embarassing” (jakaś wczesna Madonna czy coś), gdzie wreszcie pojawia się jakiś
zapamiętywany refren. Z tym że cała epka jest niestety kiepska, ale mam
nadzieję, że jeśli Sky Ferreira nagra debiutancki krążek, to będzie on o niebo
lepszy. 4/10
Lindstrøm – Six Cups Of Rebel / Smalhans (2012, Smalltown Supersound)
Hans-Peter Lindstrøm postanowił
odstawić na chwilę space-disco i zająć się bardziej pokomplikowaną i
wykoncypowaną elektroniką, muskającą oczywiście taneczne wibracje. Pomysł
naprawdę fajny, nie wątpię, niestety gorzej z wykonaniem. Choć singiel „De
Jave” zapowiadał coś na kształt kozackiego miksu LCD Soundsystem 43:33, to jednak album Six Cups Of Rebel okazał się sporym
rozczarowaniem. Zamiast precyzyjnego mechanizmu, miażdżącego swoim rozmachem,
otrzymujemy mocno nierówną, rozjechaną w wielu miejscach, a momentami
irytującą, amorficzną bryłę. Norweg po prostu przedobrzył, za bardzo chciał
stworzyć coś wielkiego, a przez to sam się wkopał. Wyraźnie słychać, że
follow-up znakomitego skądinąd Where You
Go I Go Too miał być dziełem wielowymiarowym i maksymalistycznym. To się
nieudało, choć kilka detali, w tym sprytne przemycenie elementów z
floydowskiego „Dogs” w całkiem niezłym closerze „Hina”, na pewno zostaną
zapamiętane. 5/10
Ciekawe, że norweski producent
jeszcze w tym samym roku wydaje drugi album – Smalhans, który jawi się szybką rehabilitacją i powrotem do formy.
Lindstrøm stawia ponownie na space-disco i tym razem wygrywa. Krótki, trwający
nieco ponad pół godziny album, to zwarty i solidny zestaw parkietowych
pocisków, w których da się wyczuć chłodny skandynawski klimat. Zdecydowanie
takiego Lindstrøma wolę: podporządkowanego tanecznej formule, pewnego i w jakiś
sposób beztroskiego. Tu liczy się taniec, przyjemność i niezobowiązująca
zabawa, nie ma więc po co wyszukiwać ukrytych treści czy metafor. Jak
powiedział Hőlderlin: „Człowiek gdy marzy, jest jak Bóg, gdy kalkuluje - jak
żebrak”. 6.5/10
Field Music – Plumb (2012, Memphis Industries)
Ostatni raz słuchałem tej płyty
jeszcze w lutym, więc chyba nie tylko ja zdążyłem już o niej zapomnieć. Chyba
trochę niesłusznie, bo chłopaki z Field Music na swoich płytach zawsze
wytrzaskują kilka zgrabnych i całkiem udanych numerów. Nie inaczej jest z Plumb, krótkim acz treściwym longplayem,
udanie łączącym barokowy pop z sophisti-pierwiastkami i ładnymi melodiami. Nie
są to może utwory piorunujące, choć kilka wybijających fragmentów można
odnaleźć. Na pewno „So Long Then”, „Is This The Picture?”, „Just
Like Everyone Else” czy skoczny „A New Town”. Ten ostatni będzie tu
chyba największym highlightem. To najdłuższy utwór (trwa prawie cztery minuty),
natomiast pozostałe oscylują gdzieś w granicach minuty-dwóch. I to może jest
jeden z czynników uniemożliwiający Field Music nagranie albumu
odzwierciedlającego ich spory potencjał – bardziej zajmuje ich tworzenie
niezłego motywu, który za chwilę porzucają i przeskakują do kolejnego. No cóż,
może taki jest ich koncept i nic tego nie zmieni? Trudni powiedzieć, ważne, że Plumb to całkiem niezły album i warto o
nim pamiętać. 6/10
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.